Pogadamy w domu
Jeden zakręt dzieli nas od prostej do piekła. Gorącego tak, że przetopić się może nawet teflon; że krew może się tak zagotować, że aż wyparować w przestrzeń powietrzną i to nie od złości na byłego, przeklętego szefa. Pustego tak, jakby świat nigdy nie istniał i nie gagacił w ciemnych lasach, w domach, sejmach i na Ukrainie. Cichego, jak niezepsuta, całkiem nowa pralka.
- Zginiemy marnie. - Zimnokrwisto oznajmia mój towarzysz, manewrując przy pokrętełku do klimatyzacji w naszym wypożyczonym fordzie Escape. - Zginiemy, jak ostatni mleczyk w sezonie. - Poruszony dociska guzik, mając nadzieję, że wstąpi w jego opalone dłonie moc Jedi i ściągnie na nas nawiew pełen okruchów ożywczego lodu. Dziwne ma marzenia. Ja włączam podgrzewanie fotela, by było równie gorąco w twarz, co w kość ogonową. Sprawiedliwość w życiu jest ważna. Z siostrą cięłyśmy nożyczkami nawet ulubione orzeszki włoskie na pół, bo równość to klucz dla komfortu umysłu. I przyjaźni, a przynajmniej do nie wydrapanych oczu.
- Jeszcze tylko dzikich mustangów brakuje, nie? - Stwierdzam, obserwując oczarowana miażdżąco pustą, martwą przestrzeń bez nawet milimetra sześciennego wody, w którą za chwilę wjedziemy bez odwrotu. Mógłbym jeszcze kierować delorianem, a nie fordem - wręcz słyszę myśli współpodróżnika - to byłby hit. Chyba kit, przedrzeźniam wyobraźnię. Tam nie ma fotelowych grzałek dla kości biodrowych. A nie od dziś wiadomo, że kurczaki najlepiej piec na ruszcie całościowo, a nie tylko nad czołem i w szyję.
Przez szosę właśnie pospiesznie, motywowane ciepłym wiatrem, przebiega całe społeczeństwo piaskowych ziarenek; i lojalnie jak najlepsi przyjaciele, każdy pilnuje każdego, by trzymać bezpieczny szyk, przebiegając przez żółtą, namalowaną linię. Gonią nawet swoje niby kozy i niby owce, jak troskliwi, o własny interes rzecz jasna, pasterze: zabierają w podróż za wielką drogę drobne kamyczki i niewyrośnięte patyczki, porzucone przez matki krzaki z odległych o dziesiątki mil miasteczek. Niby-zwierzątka są większe od osobników z piaskowej osady, ale jak słonie, zdominowane, są posłuszne tym małym, szybszym i liczniejszym. Wiedzą też, że w ekipie raźniej, a dobre przywództwo to podstawa dalekosiężnych celów.
Biegną więc wszyscy zgodnie i niewzruszenie dalej, lekko jak w balecie. Dokąd? Może się spotkamy kiedyś w Meksyku pod górami? W Missisipi w ogniu? Nad zupą pomidorową, kiedy wyczekiwanie zachrzęszczą pod zębami, jak ta nędzna aktorzyna sól himalajska? A może nigdy? Każdy z nas właśnie zaczyna swoją małą podróż życia. Oczekiwania rosną, jak ciasto pod pierzynką, ekscytacja podróżnicza rozbraja na pojedyncze atomy albo kolana.
Poza nami nie ma tutaj nikogo. Tylko popękana nagrzana szosa, bez zakrętu na dziesiątki, a czasem i setki kilometrów przed siebie; ta z charakterystyczną żółtą linią po środku jak na Route66. Trzymamy się jej od kilku dni, już prawie dojrzeliśmy, by ją nazwać i zaadoptować jak kotka. Moglibyśmy zwinąć ją, zminiaturyzować i zakorkować w słoiku i patrzeć na nią każdego dnia, wzruszając się i uśmiechając przez łzy z tęsknoty za przestrzenią, po której wcześniej swobodnie biegła. To byłyby miłe wieczory przy kakale i winie i arbuzach i ciepło świecących lampkach, pełne gorących wspomnień o lecie i wolności.
Oboje - ja i ten, który nigdy nie daje mi tulipanów, bo mamy koty, które je zjedzą i wtedy umrą - jak z zwolnionym tempie odwracamy w lewo twarze i patrzymy w stronę szyldu, który zaraz miniemy. Orany, słyszę. Już prawie jesteśmy, dukam z wytrzeszczem oczu z poruszenia. Jak palniesz teraz jakimś żartem o gorącu lub śmierci, to przysięgam, powieszę cię na suchej gałęzi pięć stanów dalej - w myślach przekazuję temu po lewej stronie serca, co nadrabia lukę z tulipanami ciągle nowymi w mieszkaniu palmami, które uwielbiam całą osobowością. Celebrujmy chwilę, choć nawet nie lubię tego słowa. Palmiarz podkręca mimowolnie kurek od muzyki i spontanicznie auto wypełnia Hakuna Matata na cały głos. Moc Jedi w dłoniach działa ponad stan, bo zaraz ogłuchniemy dokumentnie. Endorfiny płoną jak Kościoły w Norwegii. Odliczam jak do nowego roku. 10 metrów. 10 sekund.
Welcome to Hell! - czytam z niedowierzaniem. Mamy to, przytakuje ten obok, porażony potęgą chwili; na nic więcej go intelektualnie nie stać, bo wyszczerzony uśmiech zjada mu całą twarz. D o l i n a Ś m i e r c i.
37 stopni, godzina dziewiąta rano. Pod kolanami spływają pierwsze stróżki potu.
- Stój! - Wyrywam, jak oparzona, prawie krztusząc się herbatnikiem, tym smutnym bez zabronionej dla mnie czekolady. Przerywam moment - ten moment w podróży, gdy serce rośnie i czujemy się wielcy, bo jesteśmy tu i teraz - bo wygrywa twarde życie i świadomość poukładanej trzydziestolatki bez sześciu miesięcy. - Muszę umyć okna! Tfu, szyby! Patrz, jakie mamy brudne, zakurzone! Nic nie będzie widać w tej dolinie, w której umrzemy! Zdjęcia nam nie wyjdą! - Zerkam przerażona na mojego zaskoczonego towarzysza z czapce daszkiem z napisem Bad Hair Day, którego argument fotograficzny także otrzeźwia. On rozumie, że fotografia to całe moje życie. Nim jeszcze w pełni zatrzyma auto, ja bez planu co dalej wyskakuję zwinnie na zewnątrz i spontanicznie przypominam sobie też, że nie mogłam kilka dni wcześniej kupić bardziej adekwatnego nakrycia głowy dla Palmiarza, zwłaszcza na dziś. Jego loki drażliwie walczą - tak na przetrwanie lub rozczesanie - o niepodległość z gumką sprężynką. Interesująca wojenka, należy jej się pieśń tygodnia. Sobie chciałam sprawić czapkę z moim ulubionym hasłem mniej dramatu, więcej brokatu, ale jednak źle wspominam obowiązkowe, metodyczne wydłubywanie błyskotek wielkości nano milimetrów z każdego centymetra przestrzeni auta. A musiałabym, nie chcąc płacić wypożyczalni kary za niezrozumiane piękno i to w dolarach.
Na zewnątrz okazuje się, że świat parzy. Jak w tej grze: podłoga parzy, tylko tutaj pali doszczętnie i wszystko, aż po żyłę wrotną. Grzeje w kolana, w oczy, w czubki trampków, nadgarstki, marzenia, płuca, piegi i motywację życiową. Smażone jajka zielononóżek. Ugotowane mózgi ośmiornic. Spalone wątróbki cielęce. Stuprocentowy utleniacz na kasztanowe włosy. Śniadania podawane tylko nocą, bo za dnia topią się łyżeczki. Wyparowani w kosmos my w conversach. Tylko o tym myślę. I że ha-dwa-o, wcale nie wystarczy kropla wody, 2 litry minimum. Cztery.
- Uwaga, otwieram bagażnik! - Krzykiem informuję tego z badhairday, niepoddając się rozpuszczaniu i wyparowaniu swojej wagi niskiej, choć gorąc bucha obezwładniająco, jak ze świeżo otwartej zmywarki, gdy jest się okularnikiem. Iniemamocna przypominam sobie, że w walizce mam spray przeciw parowaniu szkieł w okularach, może się nada. Konieczność w końcu jest przecież siłą napędową niecodziennych rozwiązań i postępu świata materialnego. Skoro u mnie - na moje nieustannie nakrapiane kremem szkła - działa, to kurz to będzie błahostka, niegodna pytania: a na wtorek da radę rozwiązać problem? Da, nawet na teraz zaraz, no jasne, jeszcze pan pytasz! Jedyne takie zapewnienie, jakie usłyszysz w życiu, nie mówiąc o takiej odpowiedzi w dziale administracji, gdy budujesz dom. Znajomi potwierdzą. Ich batalia o jeden podpis trwa rok.

Prawie przetapiam skórę na masce i mam już nawet na przedramieniu słoneczny, czerwony tatuaż (made by sto procent płomienna natura!), trochę nieregularny i do dopracowania, ale interesujący i z historią podróżniczą. Za to lewa połowa szyby jest już czysta. Gładka i równie bez wyrazu, jak twarz śpiącego Voldemorta, wyeksploatowanego emocjonalnie po całym dniu szerzenia nieugiętego zła. Ta prawa, nie moja i mniej słuszna część tafli wciąż matowa kurzem, jak szare nieantyalergiczne mydło, nadal zasłania świat i aż prosi się o narysowanie na niej karnego motylka albo słoneczka. Zrobiłabym to, ale wtedy spalą mi się palce. Linie z roztopionego jak serek naskórka będę nieapetyczne podczas przygotowywania kanapek z dżemem w czasie drogi.
Loża szyderców po tej klimatyzowanej strony blachy kradnie moje herbatniki i obserwuje moje podrygi ostrygi z ręcznikiem przed szybą, nie dowierzając, że pierwszy raz to ja sprzątam coś w aucie. Na co dzień znoszę do niego niemożliwą ilość rzeczy, które upycham potem z zapałem, gdzie tylko się da. Kolekcjonerstwo ma różne nazwiska, tak mówią.
- Nie masz tam może jakiś kubków po kawie do wyrzucenia? - Pada niezmiennie w moją stronę to pytanie co kilka dni. Wydaje mi się nawet czasem, że słyszę w głosie nadzieję na coś, ale nie potrafię zdefiniować na co. Że będzie w zakamarkach kiedyś mniej frytek? Zapomnianych błyszczyków do ust w schowkach? Zupełnie jakby w tym aucie jeździła jakaś kobieta. Wstyd przed kumplami.
- Nie, ani jednego. - Stale odpowiadam kategorycznie i z niezachwianą wiarą w siebie, niezrażona, że patrzy na mnie dwanaście rozżalonych życiem kubków ze stacji BP. Uwolnić orkę, krzyczą mi rzewnie prosto w oczy, ale chyba ich nie rozumiem. Obcy język metafor.
- Hej, a wiecie, jak nazywają się miasta, gdzie się sprzedaje samochody? - Zagaduję je, gdy Palmiarz uwalnia swoje kubki, szepczące coś o dźwięczności za ewolucję. - Kar-pacz! - Chichram się, aż znów rozmazuje mi się tusz od łez. Ale te moje mnie nie rozumieją. Więc jednak razem milczymy. Nie to nie. Problemy komunikacyjne są systematycznym pogromcą naszej relacji z drastycznie gasnącym potencjałem. Dobrze, że są jeszcze puszki coli z Orlenu.
Teraz cała szyba jest czysta. Ujawnia się szczery uśmiech mojego szydercy, żądnego przygód. Za to ja mam oparzenia trzeciego stopnia na ramionach.
Po trzeciej godzinie jechania przez pustynne, klasycznie ecru międzynigdzie, prostą szosą, wkrada się pewna niepewność, świadomość, coś na kształt zawahania, jeszcze sama ze sobą tego nie ustaliłam. Że naprawdę jesteśmy tutaj sami, jak kosmici, którzy pomylili adresy. Miała być domówka, są stypy. Stepy. Wrażenie, jakby wyginął cały świat, gdy spaliśmy po wigilijnym wieczorze u rodziców. Jakby miało tędy przebiec za chwilę stado bawołów, niezważające na ludzkie istoty na swojej prostej, gnające w popłochu, potem i po tych ciałach z przeciwstawnymi kciukami. Po nas. Zginiemy jak tata Simby. Lepiej tak, niż od piły mechanicznej osamotnionego, gotowego na nowe wyzwania seryjnego mordercy z pustym grafikiem. Bylibyśmy rozrywką, której niekoniecznie bym chciała. Na potrzeby tej powieści wolałabym zginąć łagodnie i pokojowo, tak by oddać na przeszczep wszystkie swoje narządy, łącznie z dobrym sercem i bystrymi soczewkami.
Na szczęście jednak żadne z nas nie wpada na pomysł wyrażenia tej obawy w przestrzeń podsufitową auta: a jeśli w tym piekle zgubiliśmy drogę? Albo poza jego bramami jest jakiś festyn jabłkowy, na który pobiegli wszyscy żywi mieszkańcy Kalifornii w kwiecistych niedzielnych sukienkach, a nas omija, bo nie czytamy ogłoszeń parafialnych na latarniach i tkwimy tutaj? Festyn jabłkowy - piekło. Odważam w myślach na szalkach te ciężarki, myśląc intensywnie, przez co jeszcze cieplej mi w nos. Szarlotki, cydr, huśtawki i sandałki. Cymbergaje, bębny, kolorowe wstążeczki, miłe słońce na twarzy, przydrożny poker i lemoniada. American dream w trzewikach. Ulice, na których można grać w piłkę w białych skarpetkach za kolana. Patrzę przed siebie: na spalone nic. Oczywiście, oczywiście, że tak. Wybieram piekło! Podróż życia i przygody. Więcej i mocniej.
- Może zatrzymamy auto i się przejdziemy gdzieś tu na spacer? - Proponuje nagle Palmiarz, pijąc drogocenną wodę. Oby nam jej starczyło i żebyśmy nie musieli śpiewać ody do wody. Zaklinanie deszczu nie ma sensu. Tutaj, w tej części świata on po prostu nie pada. Sucha spękana ziemia dokumentalnie to potwierdza.
- Czy Twoja wielka wiedza życiowa obejmuje informacje, czy żyją tu jakieś jaszczurki albo gady, przez które możemy umrzeć? - Pytam niepewnie, gdy już idę jak dzielny żołnierz, pierwsza, marszem. Jak żywe stworzenia mają kogoś ugryźć i rozłożyć na łopatki, to mnie. Kierowca jest zbyt ważną postacią w moim życiu, pozbawionym talentu do uzyskania prawa jazdy, z urlopem kończącym się na trzy tygodnie w Katowicach. Stan Palmiarza powinien pozostać więc niezmieniony - stały, nieprzegrzany, niesparaliżowany jadem, chyba że swoim albo moim. Mnie może trafić piorun. Najwyżej jakiś bohaterek zaniesie mnie na rękach nawet za siedemnaste wody, zapnie pasem i zawiezie do naszego domu. Wystarczy, będę szczęśliwa w czystym, miłym łóżku.
- Jakby to powiedzieć, nie jestem taki pewien. - Parodiuje kogoś, ale nie wiem kogo. Chyba chodzi mu o to, że faktycznie nie wie, więc nagle przestaję być żołnierzem z pierwszej linii frontu i zmieniam się w wystraszonego kurczaka przed dziekanatem, gdzie straszą antywróżki zębuszki, które zamiast dawać, tylko odbierają. Moja prawdziwa natura nie czeka na pełnię księżyca, tylko budzi się za dnia, jak u żeńskiego ogra nie z urodzenia, który zapomniał o zmianie czasu z zimowego na letni. Mam słabe nerwy i zbyt bogatą wyobraźnię. Nastał czas spowiedzi. Jestem tchórzem.
Zupełnie jak wtedy, gdy zostałam sama w domu na cały weekend, bo ten, który ratuje wszystkie owady, wyjechał nad morze z kolegami z pracy i zostawił mnie akurat wtedy, gdy do mieszkania postanowiła wpaść z późnowieczorną z wizytą złowrogo bzycząca osa, której nie zapraszałam. Czekała na ten moment, aż będę sama, wiem to. Słodka zemsta za kuzynkę z piętnastu pokoleń wcześniej - tej od strony babki od strony taty - tej, której chciałabym nie pamiętać, ale wciąż czasem mi się śni, jak nieprzyjemny wyrzut sumienia. Ta przez którą mam taki lęk do dziś, bo prawie przez nią umarłam, ale to inna historia.
Ta jest taka. Godzina dwudziesta trzecia, ja, chowając się pod kocem, wrzeszczę na telefon, by łączył się szybciej na gorącą linię. Comamzrobić, mam osę w mieszkaniu, pytam płaczliwie na jednym tchu, tego który mnie opuścił w tym dniu. Wypuść ją na zewnątrz, słyszę. Chce mnie uspokoić, choć wie, że w tej sytuacji to niemożliwe. Co mam zrobić! Nie podejdę do niej! Złap ją do słoika. Ale jak! Tętno 360 stopni. Prawie bezdech pod kocem, bo tlen się skończy. Osa drwi ze mnie bezczelnie. Z otwartego balkonu wpada rześkie nocne czerwcowe powietrze, czuję to na kolanach wystających spod za krótkiego koca. Nad morzem jestem pewnie teraz wspaniale. Oczodoły kumulują ciśnienie na łzy. Wzrusza mnie nagle całe moje bezsensowne życie. Ile się jedzie z Gdańska na Śląsk? Pod kocem mam minutę zanim się uduszę. Osa wybiera światło lampy. Bądź dzielna, dasz radę. - motywuje sztuczny odważniak znad dalekiego morza. Nie dam rady! Jaka nienormalna, pewnie myśli o mnie, p o g a d a m y w d o m u, mówię sama do siebie, jeszcze się zdziwi burak jeden jak wróci. Nie, nie rusza mnie jego zdanie, mam ważniejsze sprawy. Będę mieć zawał przed trzydziestką. Muszę coś zrobić. Być twarda. To kawalerka, przecież nie będę dzielić z pasiastą pokoju na noc. Ani nawet na godziny, nie ma mowy. Nie po to płacimy z Nieobecnym czynsz. Dam radę. Zrzucam koc. Panika ścina krew. Zrobię to! Nierozważnie nie rozłączam się, więc Palmiarz i jego koledzy są świadkami wszystkiego. Przebiegam do kuchni na zgiętych kolanach, biorę spontanicznie pronto do drewna. Prawie płacząc doskakuję do lampy z osą i psikam zaciekle, jak pies z wścieklizną tym pronto po lampie, by osłabić wroga. Boże, jestem złym człowiekiem, myślę, dociskając najmocniej jak się da spryskiwacz. Owad traci ruchliwość. Uderzając z całej siły magazynem wnętrzniarskim w papierową lampę, przypominam sobie, jak pisałam do wielu fundacji, z chęcią oddania nerki niespokrewnionemu dawcy, by mógł żyć normalnie i wrócić do domu, do dzieci. Gdybym mogła, oddałabym szpik i krew nawet dziesięć razy. Ze zniszczonej lampy na podłogę pada owadzi trupek. Chwytam telefon, uciekam do łazienki, opieram się o wannę. Tętno 400. Zrobiłam to! - Wykrztuszam to do głośnika, opierając czoło o kolana i oddychając w dłonie w ciemnym pomieszczeniu. Powstrzymuję łzy. Koledzy mi kibicują. Teraz muszę wrócić do pokoju, jedynego w tym mieszkaniu. Nie mogę przecież spać na podłodze w łazience. Miejsce zbrodni obezwładnia i przeraża. A jeśli ona dalej żyje? Wymiękam. Trzęsącymi ramionami zrzucam na pasiaste ciałko książki. Patrzę na stertę dzieł w twardej okładce. "Sodoma i gomora", "Ta, którą nigdy nie byłam", "Będzie bolało". Przeklinam siebie. Dociskam książki kocim drapakiem, gdzie po sekundzie ląduje z wyraźnym pomrukiem zwierzęca klucha ze szpiczastymi uszkami. Gotowe. Trochę się uśmiecham, bo już po. Zszargane nerwy. Emocje, jak po porodzie kamienia żółciowego. Gdzie mój koc. Nie myję dziś zębów. Nie ścielę łóżka. Będę spać w bluzie, gotowa do akcji reakcji. Idę do lodówki po wódkę, której nie znoszę. Będę pić wódkę. By ukoić ciało i żołądek. Bożeboże tylko plaster mi pomoże, przypominam sobie tą śmieszną myśl. Albo wódka, aktualizuję. Do rana zniknie cała reszta wódki, której naprawdę nie lubię. A Yuki wyprasuje osę.
- Jesteś tam jeszcze? - Cicho zagaduje już spokojniejszą mnie mój przyszły współkredytobiorca na mieszkanie bez historii aktu zła. Ciekawe, czy teraz widzi z okna morze, a jeśli tak, jaki ma tej nocy kolor.
- Tak. - Mamroczę z twarzą wciśniętą w ścianę, nie chcę patrzeć na miejsce zbrodni. Skupiam się na Bałtyku, by się nie rozpłakać. - Nie rozłączaj się, aż nie zasnę, dobrze?
- Oczywiście. - Uspakaja, starając się kryć swoje ubawienie na mój cyrk. Jutro, gdy wróci zapyta, co to za książki na środku pokoju. No Sodoma i Gomora i inne, widzisz przecież, odpowiem udawanie kwaśno, kryjąc swoje zażenowanie. Nie zapyta o nic więcej tylko zajrzy pod nie. Nigdy nie widziałem tak płaskiej osy - oznajmi zaskoczony. Plasterek nie ma nawet pół milimetra grubości. Zupełnie, jakby nie wiedział, jak bardzo lubię prasować, a najbardziej zasłony.
Niektórzy mają depresję albo są nękani przez alkoholizm. Ja zabijałam osę, przepraszam. Nie obiecuję, że nie zrobię tego jeszcze raz, gdy nie będę miała gdzie uciec.

Jeszcze trochę idziemy przed siebie, zatrzymujemy nogi sto metrów dalej i rozglądamy się wokół. Nadal nie widzimy nic, poza śmiercią w oczach ziemi. Jedynym innym kolorem na podłożu niż martwy beż są nasze kolorowe trampki. Przysięgłabym też, że słyszę krzyk sępa nad nami, ale to tylko powiadomienie z Instagrama, przypominające, że świat się nie skończył, kiedy opuściliśmy Los Angeles. W Polsce trwa właśnie majówka nad jeziorem. Zimne piwo chłodzi dłonie. Do kajaka, tego czerwonego szybkiego, wpada trochę ożywczej wody i zatrzymuje się na odkrytych, szczupłych ramionach dziewczyny z tatuażem z falą na obojczyku. Niezwłocznie daję serduszko za artystyczność zdjęcia.
Tymczasem spod mojego drugiego kolana spływa kolejna stróżka potu. Pełne, ostre jak nożyk krawiecki wczesne południowe słońce marszczy nam brwi, jak u tej urażonej księżniczki od ziarnka grochu, gdy jacyś żartownisie wrzucili jej pod materac dwa kokosy. Próbuję chronić oczy przed światłem, układając nad nimi parasol z dłoni, ale niewiele to daje. Rozpoczynam proces wytwarzania pierwszej trzydziestoletniej lwiej zmarszczki na czole, co uznaję za cenę podróżowania od świtu do nocy, którą jednak warto przemilczeć za piękne życie. Właśnie planuję sobie podskoczyć w miejscu jak koziczka z paraliżem niezgrabności, bo nie mam innego pomysłu, by wytrząsnąć z siebie spontaniczną wdzięczność, chcę też wyćwierkać szczęśliwa jak ara na wolności, jak cieszę się, że tutaj jestem i że...
- Chrystepanie, oszaleję! - Słyszę nagle dwa metry za sobą. Odwracam się i widzę jakąś wierzgającą kukłę, bijącą rękami powietrze, niby młotkiem w gwoździe, które dawno odpadły od ściany niezauważenie. A to niby ja jestem nienormalna. Moje osy w papierowych lampkach kulach przynajmniej można opisać. Bo istnieją.
- Co się tak rzucasz, jakby cię ktoś gryzł? Przypominam, że jaszczurki, których się boimy chodzą po ziemi. Nie po niebie. - Wyjaśniam temu nie-poważnemu, spinając włosy, bo gdy są rozpuszczone i przyległe do skóry szyi, mój kark płacze solą od powietrza gorącego na czterdzieści siedem stopni. Dobrze, że nie pomalowałam tuszem oczu dla wymarłego świata, bo byłabym teraz szczupłą odmianą pandy.
- Jakieś chrabąszcze czy inne badziewie tu lata! Nosz...! Nie widzisz ich? - Ciska krzykiem we mnie, jakbym była jego traumą z dzieciństwa. No nie, oznajmiam patrząc na niego protekcjonalnie, podpierając dłonie na biodrach. Komentator z boku uznałby, że brakuje teraz tylko wydętych usteczek. Dobrze, że mam wąskie - wyglądam milej w takich chwilach. Choć nie ma to teraz znaczenia, bo Palmiarz nawet na mnie nie patrzy. W pyle powstałym od swojego autorskiego stepowania, rzuca się wulkanicznie na wiatr, jak jego własna obietnica każdego dnia: będę Cię mniej z życiu denerwować. Powtarzam. To niby ja jestem, tą co odstawia czasem cyrk jednoosobowy, gdy zjawia się owad. Ten widzialny owad - podkreślam!
- A wiesz, że mówią, że muchy lubią to co brudne...? - Zaczynam, ale nie, moment, jednak nie chciałam tak zażartować. - Czekaj, cofam żart! - Pospiesznie dodaję, uderzając się w naiwnie w czoło otwartą dłonią. Takie słowa są okropne i żenujące i niepodobne do mnie. Nie lubię drwić z higieny. Jestem pedantem własnego ciała. Nawet po godzinnym prysznicu niemalże w domestosie, gdy wyjdę tylko na dwie minuty na zewnątrz mieszkania z psem na jej pierwszą potrzebę płynącą z nerek, to po powrocie ze skażonego bakteriami świata muszę iść się umyć jeszcze raz przed położeniem się do czystego łóżka.
Nagle jednak rozumiem podrygi Palmiarza. Implus dociera do mózgu. Coś mnie pstryka w łopatkę.
- Onie! Co to za dziadostwo! - Teraz i ja szarpię się z powietrzem pełnym dodatków i wpieniam na się życie, jak na pączka z piekarni z różą bez róży. Sekunda dzieli mnie od paniki i mojego kolejnego uwłaczającego przedstawienia w wyimaginowanym namiocie w czerwone paski. - Uciekamy stąd! - Wrzeszczę, pędząc już jak mustang z dzikiej doliny w stronę komercyjnego tworu czterokołowego, symbolizującego czasy nowoczesne. Biegnij Forest, biegnij! Jakby świat nigdy nie istniał! Dobrze, że rano mocno zawiązałam sznurówki, bo jeszcze by wyprzedziły wiek regularnego wypadania zębów stałych.
Jesteśmy teraz jak konie czujące wolność i wiatr w kolanach. Spłoszony galop pełen śmiechu z małą domieszką gracji. Na torze wyścigowym do auta równają się z nami tylko zagubione niby owce, te drewniane, ze społeczności piaskowych ziarenek. Spóźnione, biegną ku żółtej linii przed zachodem słońca, by dołączyć do rodziny, a potem dalej popruć w świat.
Przytomnie przypominam sobie nagle, że miałam nas chronić przed śmiercionośnymi jaszczurkami, przeklinam swoją pamięć rybki akwariowej. Nie ma to jednak znaczenia, ponieważ mamy coś gorszego do rozwiązania. Cały gorący samochód jest w owadach. Siedzą w rzędach jak na posiedzeniu Sejmu i hucpiarsko patrzą nam w oczy. Palmiarz strofuje je, lekko podburzony, bardziej wystraszony, że mają zmiatać i to już, bo inaczej wyciągnie zmiotkę. Drga mu ucho, boi się. A niby jest taki odważny, a niby osy nie krzywdzą, mówił taki niby opanowany, gdy wstydziłam się sama za siebie tej pamiętnej nocy, kiedy zapisała się w historii moja zbrodnia.
- Wskakuj do auta! Jedziemy! - Huczy poirytowany owadzim pstryknięciem w łydkę. Po sekundzie, z piskiem opon, jesteśmy jak kurz. Zmiatamy stąd, jak aktorzy ze sceny w sezonie ogórkowym.
- Co teraz robimy? - Owiewana przez chłodny podmuch klimatyzacji, pytam oddychając z ulgą, że nie urodziliśmy się na Dzikim Zachodzie i nie staczamy walki o niepodległość z naturą każdego dnia. Już nie chcę być opiekana równomiernie, jak kurczak na ruszcie u mistrza ogrodowej gastronomii. Chcę zimna i wody. I suchych łopatek.
Rozczochrany Palmiarz z mokrym czołem, kierując pojazdem, manewruje lupką nawigacji, by zyskać ogląd naszej sytuacji. Ja czując się bezużyteczna, jako przeciętny pasażer nie trzymający porządku i nie znający się na znakach drogowych, nie pomagający w niczym, rozważam, by dla przypodobania mu się, zapytać z grzeczności, czy nie chciałby kanapki z dżemem, bo dżem jest dobry na wszystko. Jednak istnieje niebłahe ryzyko, że wtedy musiałabym to drugie śniadanie faktycznie zapewnić. Gdy z natury jesteś dyskretnie egoistyczny i nieznacznie nie leniwy, trzy razy zastanawiasz się, zanim coś oświadczysz, sprowadzając na siebie groźbę działania. Wybieram więc udawanie, że właśnie w naszym międzynigdzie widzę coś niesamowicie pociągającego, zmieniającego moje życie i muszę się temu oddać, jak Król Koronie. Pozwolę Palmiarzowi być mężczyzną i podjąć decyzję, w którą stronę się ratujemy. Nie daje tulipanów, to niech pracuje na swoje dobre imię.
- Wiesz co, wydaje mi się że my po prostu wjechaliśmy do tej doliny od d... - Zaczyna męsko i dzielnie, ale milknie zreflektowany, bo słusznie rejestruje moje mimowolne zaciśnięcie szczęki. - Od końca strony. - Dodaje zuch poprawnie. W moim świecie nie używamy słów niecenzuralnych, nieakceptowanych w placówkach szkolnych. Moje najbrzydsze słowo to aniechto. Gdy to powiem, znaczy, że jest grubo i powinniście się schować za zasłoną. - Ale nie zgubiliśmy się, jest pozytyw. Za kilkanaście mil będzie Death Valley Visitors Center, tam się dowiemy, gdzie możemy jechać. Bo ja chcę zobaczyć całą Dolinę Śmierci. Będzie super!
Jak wspaniale, że mamy w tym duecie optymistę, który wyprostuje u astygmatyka nawet same plusy na cmentarzu. Żartuję! Czuję, że właśnie zaczyna się nasza kolejna, doskonała przygoda i znów dusza rośnie. Już teraz wiem, że za kilka tygodni każdy beżowy dywan w Komforcie przypomni mi tą podróż i wzruszę się, gładząc jego włoski. W każdej górze bliskiej mojemu sercu zobaczę to czego ona nie ma - przestrzeni i niesamowitej pustki i bezkompromisowości Doliny Śmierci. Nawet nasze ukochane morze nie da tego, co dają nam Stany Zjednoczone. Ciepło pod kolanami czuję do dziś. Wrócimy tutaj, wiem to. Tu zostały nasze podróżnicze serca. I wiem, że to samo czuje Palmiarz. Gdy patrzę na marsowy krajobraz mijany przez szybę, emocje całkowicie spontanicznie obezwładniają mój trzeźwy umysł i kipiąco czuję, że chcę coś zrobić, powiedzieć.
- Chcesz kanapkę z dżemem? - Pytam pod wpływem chwili, głęboko wzruszona momentem, z wyłączoną funkcją myślenia. Niektórzy w afekcie endorfin wyznają innym ciepłe uczucia, których nie są pewni, i potem żałują, bo wiedzą, że krzywdzą. Ja proponuję temu jedynemu kanapki. I też potem uderzam się w klatkę piersiową.
- No pewnie! Chętnie! Och, dziękuję, że pomyślałaś o tym, to tak miłe! - Zerka na mnie, uśmiechnięty jak szczeniaczek i głaszcze moje kolano, jakbym była najwspanialszą dziewczyną na świecie.
Niechto. Nie-milczenie jest nie-komfortem.
