Każdy dzień jest dobry, by iść na rollercoaster
Długa biała zasłona zahacza o mój talerz z winogronami w jedynej słusznej - fioletowej - odsłonie, kiedy przechodzę przez wysokie drewniane drzwi tarasowe od strony spokojnego morza, manewrując między zawzięcie przytulającym do nakremowanego ciała materiałem z podsufitowych żabek. Kurzabuzia. Jedna nieznośna kulka winorośli opuszcza swój bezpieczny statek i toczy się właśnie po chłodnej kamiennej posadzce w wypłowiałą od słońca szachownicę, uciekając przed ludzkim zasięgiem jak mustang zachłyśnięty odzyskaną wolnością wśród mongolskich stepów. Świecie, nadchodzę! - wykrzykuje za pewne owo grono swoim piskiem hurraoptymizmu, a ja śledząc jego pospieszną wędrówkę, myślę sobie, że mogłabym mieć w kuchni podłogę, jak pole boju dla szachowych króli. I do tego drewniane niebieskie drzwi.
- Mam coś dla Was! - Niestety jednak moją nieplanowaną krótką odezwę do Wszechświata usłyszała z przedsionka domu wiotka kobieta w czerwonym palto i niskim kucyku i od razu wychodzi mi naprzeciw, w rzemykowych sandałkach i światłem w sercu. Właścicielka piętrowego czterogwiazdkowego apartamentu nad Adriatykiem, kobieta z historią, jak już zdążyliśmy się dowiedzieć, gdy pierwszego wieczora przyszła nas przywitać z butelką świeżego soku pomarańczowego. Nieokryta nawet cienkim kocem, choć temperatura po dwudziestej znacząco obniżyła swoje notowania w Googlach. Pamiętam, że chłodne powietrze pachniało wtedy słonym piaskiem, prażoną kukurydzą i cytrusami.
- Mój syn był jak Wy. Ciągle tylko się pakował i jechał w świat. Wysyłał zdjęcia. Tyle już widział. Potem poznał swoją dziewczynę i jeździli razem. Zamieszkali w Portugalii i teraz już w ogóle tu nie przyjeżdżają, bo dalej jeżdżą w świat. - Opowiedziała nam wtedy, z dumą pomieszaną z łatwo uchwytnym smutkiem. Światowe dzieci. Nieobecne dzieci.
Stojąc na przeciwko nas, ręka gładziła drewnianą poręcz balkonu, jakby prostowała męską koszulę na ważny dzień w pracy.
- My jeździmy, ale zawsze będziemy wracać do domów. - Odpowiedział jej mój Król z Pokoju A56. Ona uśmiechnęła się ciepło, bardziej do siebie, prasując zawzięcie palcami kołnierzyk. Ja poprawiłam na balustradzie mokry od morza ręcznik, wystawiając go na nocny wiatr, by był gotowy na nowe wyzwania podróżnicze, gdy tylko wstaniemy o świcie. Pomyślałam sobie wtedy z zaskoczenia, z rosnącą radością oczekiwania w trzewiach, że każdy dzień jest dobry, by iść na rollercoaster. Ona w tym czasie skończyła prasować ostatni rękaw. Więcej zadań nie miała.

Rosnący wiek niektórym połowicznym introwertykom zabija zdolność w zaangażowanie w interakcje społeczne, rozglądam się więc, pełna niepokoju za Królem z A56, czy zdąży, jak nagła burza w gorący dzień, naciągnąć i zastąpić mnie w konwersacji z miłą nestorką, ale nie dostrzegam go. Poirytowana poddaję wątpliwości przypadłość, jak to możliwe, że wychodzimy równo razem, a zawsze na niego gdzieś czekam jak samotny, szarzejący muminek. Kiedyś wyprzedzał każdy zamiar wszechświata i zanim natura pomyślała, by powykręcać bure chmurzyska z zastanej wody, już jednym ruchem, jak mistrz teatru, ze świstem otwierał parasol nade mną, jakby ochraniał gatunek zagrożony wyginięciem bezpowrotnym. Dziś w podróży nie ogląda prognozy, uznając, że pogoda jest przecież zawsze, a letni deszcz to przygoda, która dopełnia życie. Nawet to rozumiem. Na Mazurach mogłabym oddychać deszczem. Moglibyśmy być dwoma dzikimi czereśniami, z korzeniami sięgającymi jeziora, zawsze prężnie wyciągającymi ręce wysoko do ciemnego nieba w oczekiwaniu.
- Proszę, świeże figi dla Was. - Zaskakuje mnie niska słomianowłosa i podaje mi ostrożnie naczynie ładnie opalonymi szczupłymi dłońmi. Rejestruję paznokcie z połyskującym różowym lakierem i liczne złote cienkie pierścionki, co dodaje jej łagodności i klasy Królowej Elżbiety. Widzę też skórę na łokciach pomarszczoną tak, że mogłam odczytać z nich całą historię jej dni pełnych chorwackiego słońca i jej niełatwej wieloletniej pracy na dzikim terenie. W oczach wciąż ma żywą, nasyconą wiosnę; to dlatego, że kocha turystów w swoim domu, powiedziała od razu, gdy się spotkaliśmy, jasną energią jak piaski pustyni.
Stoję teraz z figami na białym polu H8 bez białej królowej, która niepostrzeżenie znikła za kurtyną z kuchni, bez talerza. Wyobrażam sobie, że kiedyś tak zanosiła rogaliki z dżemem do pokoju obok sypialni, kiedy jeszcze nie był pusty. Tymczasem ja, biała dama (chociaż wolę biały konik) z dwoma naczyniami, niezapiętym sandałem, czekam na króla i wzrokiem niecierpliwie nadgryzam figę, słodką jak miód i wspomnienie poobiedniej drzemki albo nielimitowanej karty kredytowej.
Nie atakują żadne zasłony. Nadciąga Król z 56A.
- Zawróciłem jeszcze po Twój krem na słońce, żebyś się znowu nie spaliła na popiół. - Rzuca niewinnie Król o'niech to O Złotym Sercu. Chciałabym teraz wypalić, jak kiedyś każdy tata płytę CD, gdzie, u licha w bamboszkach, tenże Król Jakub z A56 zgubił się na prostej dziesięciometrowej drodze bez schodów! Ale jednak postanawiam być dobrą dziewczyną i zamilknąć. Tylko cisza nas uratuje, mawiała polonistka. Przynajmniej ocaleją przed oparzeniem trzeciego stopnia moje łopatki i pośladki.
- Tak sobie pomyślałam... - Udaję też, że nie doceniam troski o procesy starzeniowe mojej skóry, bo lukier z cukrem nie jest moją mocną stroną w spisie złotych zalet do CV. Daję mu za to energicznie owoce, podkreślając całą sobą, że sama specjalnie dla niego je nazbierałam w pocie żył i krwi. A talerz? Pytają jego brwi. No ulepiłam, z gliny przed chwilą, odpowiadają moje łuki nad oczodołami.
Zmierzamy ostrym ziarnistym piaskiem w stronę spokojnego morza, błyszczącego od południowego światła jak brokatowa torebka prezentowa. Pas nabrzeża jest pełen barw strojów kąpielowych i przekąsek w plastikowych tytkach. Skrząca się czystą siłą komercja, trochę zarażająca niewinnych, bo i ja myślę różowym flamingu, który byłby moim ratownikiem wodnym i nazywałby się Andrzej. Rejestruję jednak, że nie będzie na niego miejsca wśród napompowanych arbuzów i jednorożców z pierwszych stron magazynów, kolonizujących każdy centymetr powierzchni słonych wód Adriatyku. Tylko parasoli nie ma, ale to nie Bałtyk.
- Tak sobie pomyślałaś, czyli co? - Przystaje przede mną Król, wyprostowany jak od linijki. Jak rasowy James Bond poprawia okulary, mową całego ciała informując czysto i jednoznacznie: jestem gotowy na to nowe, co wymyśliłam. - Pakujemy się na raz dwa....
Trzy. Trzy rollercoastery patrzą na mnie oceniająco - tak spod cennych śrub - jak nad oceanicznych rozmiarów kałużą, otwieram tubkę pasty dla nadwrażliwych zębów. Zupełnie tak, jakby przed nami stał nasz kolega-Włoch, kiedy w jego bielskim mieszkaniu prosimy go o rozcieńczenie espresso ciepłą wodą, bo lubimy americano, a jego oczy krzyczą: "Dlaczego?!", ale nienaganna kultura karze milczeć pod groźbą zachwianej przyjaźni. Naiwnie waham się, pod osłoną gwieździstej letniej nocy, czy gorszymy karuzele my, czy może Sensodyne?
- W głowach się poprzewracało. - Słyszę spontanicznie pod czaszką, wręcz namacalnie głos na gorący temat naszych wyborów życiowych, kiedy zbieram się do wyciśnięcia tubki, nadal czujnie obserwując państwa Rollecosterów z niewygasłymi światełkami. Nie piorunują wzorkiem, więc uznaję, że wstępujemy na pomyślą drogę wspaniałej przyjaźni, a przynajmniej akceptacji z przymusu na jedną noc. Patrząc na zmaterializowaną pastę, myślę też sentymentalnie, czy nam się przewróciło. Sama nie wiem. Może. Może nie. Jesteśmy właśnie nad węgierskim Balatonem w środku nocy i przewraca się co najwyżej coś Tragarzowi z A56 (trud trasy i dnia odebrał mu królewskość), kiedy podnosi z bagażnika auta definitywnie za dużo rzeczy na raz, jak wielbłąd z wybujałą dumą: dam radę. Chciałabym rzucić mu czysto i niewinnie, że tylko umiar nas uratuje, ale decyduję się bystrze użyć mózgu i skupić się na tubce pasty, świadoma, że płachta na byka ma różne adresy i nazwiska.
- Tak, mamo. Postanowiliśmy... - Słyszę zza pleców głos Tragarza i od razu, niekontrolowanie słyszę także w umyśle brzmienie jego przyjaciela, mającego żonę, mówiącego pantofelsko-przyśmiewczo dla gatunku niekawalerskiego: tak, tak, to była n a s z a wspólna decyzja. Moje wspomnienie bawi mnie na tyle, że staram się nie zakrztusić pianą z przeklętej pasty dla wrażliwych. Tymczasem dobry syn kontynuuje wyjaśnienia, bo widział już trochę świata, a mama nie i jest chłonna każdej opowieści. - Postanowiliśmy po południu wyjechać z Chorwacji i zobaczyć coś dalej. Dojechaliśmy nad Balaton. Nie, nie... nie udało nam się znaleźć noclegu, bo dojechaliśmy na Węgry nocą, więc prześpimy się w aucie. - Daje znać rodzicielce, świadomy też, że komunikacja to klucz francuski dla nieskomplikowanego, wrażliwego na bliskich, spokojnego życia.
Tymczasem rollercoaster numer jeden z zakrętami jak maski ośmiornicy mruga do mnie jedną z żarówek, tą pomarańczową i jednak nie wiem co myśleć o naszej nowej, wciąż kształtującej się relacji. Uśmiecha się? Czy to są żale przeciwnika po makale-kakale? Moje stałe czwórki są już chyba wytarte jak gładki granit szczytu Giewontu. Chciałabym coś wypluć, ale drugi pan w metalu i cały na zielono mnie krępuje swoim spojrzeniem i boskością Pana Rozrywki. Szoruję więc mocniej siódemki. Nieśmiałość w tej chwili nie pozwala mi nawet odgarnąć włosów, które nocny, pachnący kasztanowcami wiatr wciska mi do oczu.
Nigdy nie miałam tak czystych zębów, orientuję się.
Praca w Wesołym Miasteczku musi być niekończącą się przygodą, każdego dnia przypominająca, że nie, wciąż nie przestałeś być wewnętrznie dzieckiem, mimo trzydziestki we włóknach kolagenowych, skoro co świt cieszy się widok karuzeli. Codziennie, patrząc na przerażone albo podekscytowane twarze posiadaczy biletu na rozrywkę, setny raz włączasz ten jeden przycisk - START - ku wywrotowi żołądka i emocji dla pasażerów i myślisz sobie: to jest to, moje dobre życie. Dawcy wspaniałych przeżyć i zapełniacze papierowych tytek, dla tych nieopatrznie po gofrach.
Szuram sandałem po wodzie, mocząc czubki palców w zimnej kałuży. Trochę z żalu, ponieważ to jest ten kłopotliwy wieczór, trudny dla mnie do akceptacji, że dziś nie się umyję, ponieważ śpimy w aucie pod milionem gwiazd. Spontanicznie myślę też, że ludzie mają fascynujące prace: są pilotami, astrofizykami, potrafią gotować, szyć ciało i kreacje, ścigać się na torach F1, jakby od tego zależało ich życie. Są mamami, odkrywają nowe leki, uczą dobrze żyć. Bawią ludzi, ratują, przygotowują ich na sześć stóp pod ziemią. Ujeżdżają konie, liczą faktury w fabryce żelek, projektują klocki LEGO, piszą książki, rozumieją wszelkie ustawy i prehistorię świata, sprzedają najlepsze sosy do spaghetti. Sadzą palmy, które my potem kupujemy do salonu.
Przypominam sobie, kim chciałam być, gdy byłam mała. Chciałam ratować zwierzątka z podwórek, a najbardziej gołębie. Pracować w wydziale zabójstw i codziennie zamykać w więzieniu groźnych przestępców, uchodząc z życiem każdego dnia i zmywając z twarzy plamki krwi tych uratowanych. Być dziennikarzem wojennym i wyjechać na zawsze tam, gdzie jest źle i zostać bohaterem w swoim domu dla tych, którym dałam głos, sama ginąc dla sprawy. Zostać doktorem Housem i rozumieć wszystko, co się dzieje w każdej jednej komórce ciała, po nocach szukając diagnozy. Chciałam też, o właśnie, pracować w Wesołym Miasteczku. Zostać ratownikiem, choć nie potrafię dobrze pływać. Moje nerwy kręciło życie na krawędzi. A potem, myślę sobie, okazało się, że jestem prosta i chcę po prostu mieć pieniądze. I czas, by żyć.
- Jakbym została tym lekarzem, to mówiłabym wszystkim pacjentom: bożeboże, tylko plaster Ci pomoże. - Rzekłam kiedyś znad placka po zbójnicku, a człowiek należący do mojej lewej strony klatki piersiowej tak wybuchnął śmiechem, że gdyby jadł akurat koktajlowego pomidorka, to musiałabym go wieźć na pogotowie. Wyobrażaliśmy sobie, jak zgłaszam takie zalecenia panu z sali numer dziesięć, a on odzyskuje radość życia. I potem zdrowieje. Cud medycyny by Wera Ch. - wszelkie prawa zastrzeżone!
- Ja gdybym został tym aktorem, to bym miażdżył każdą scenę hasłem: co, też tu stoisz? I unosił bym brwi, tak wiesz. - Dodał Żartowniś z A56. Wiem. Znam tekst. Nawet kiedyś dałam się na niego złapać i stoję tak do dziś. Pod gwiazdami, za siedmioma górami i sufitem poczty i mieszkania. Z pastą do zębów. Bo jak już razem, to tkwić we wszystkim.
- Mogę dołączyć do Ciebie do mycia zębów? - Nagle, jak nowy podatek, staje obok mnie Tragarzowy, ubrany w dwie bluzy i japonki na skarpetki w Simpsonów. Ze szczoteczką w ręku i nadzieją w oczach, że może kiedyś, jak normalna para - ponoć tak jest, ktoś to potwierdzi? - będziemy w ładnej łazience razem przygotowywać się do wspaniałego snu. Że niby... jak razem, to wszystko?
- Chyba Cię pogrzało. Wyjdź. - Rzucam jak nożem, imitując brak cierpliwości do dziwnych nie apetycznych pomysłów. Mam swoje zasady: zęby myję tylko w samotności i nie złamie jej nawet koleżanka na mocnym winnym wieczorze. To jeszcze nie ten dzień, mówią oczy Tragarza i rozglądają się za własną kałużą. Mój zmysł wzroku rejestruje za to, że nad Wesołe Miasteczko i jezioro nadciąga stopniowo mgła. Ciężka i chłodna dla kości. Obleka topole znad brzegu i macki rollercoasterów, zmieniając ich miłą aparycję w wrażenie opuszczonego cmentarzyska słoni. Cały nasz najbliższy świat jest pusty, pogrążony w śnie, poza rozbudzonymi, rozbawionymi nami.
O świcie zjawią się pracownicy i zobaczą nas, śpiących w zaparowanym aucie, z resztkami czipsów na śpiworach. Wstanę wymięta, zgięta, z opuchniętymi oczami, ślepa bez soczewek, głodna jak niedźwiedź i z włosami jak bomba w szczypiorek. Słońce ostro przebije zimną mgłę i mrużąc oczy, by poprawić ostrość widzenia, spojrzę na trójkę naszych nowych przyjaciół, którzy wywołają ciepło w sercu. Obudzi się świadomość, że zaczyna się nowa wspaniała przygoda.
I pomyślę, że naprawdę każdy dzień jest dobry, by iść na rollercoaster.