WarsztatyMyKontakt
Menu

Jajko z pomarańczą i cierpliwość w tle

napisane przez W.

No i bez kogo nie wyobrażasz sobie podróży? - Zagaduje z teatralnie przekrzywioną głową K., z oczami wklejonymi we mnie jak w witrynę LegoStore w Nowym Jorku. Siedzimy na hotelowym balkonie, z widokiem na nocną podburzoną odsłonę czarnego Oceanu Atlantyckiego, choć mój wzrok bardziej przyciągają wielkie, suche liście palm stojących tuż obok nas. Wirują szalenie od mocnego, ale przyjemnego typowo oceanicznego wiatru i choć są matowe, zwyczajnie oliwkowo-zielone, mienią się od spontanicznych powiewów z nad wody i pomarańczowego światła pojedynczych latarni jakby były ze złotego brokatu. W moim bardzo nadwrażliwym na piękno natury mózgu tworzy się niesamowicie dobre, ciepłe wrażenie.

- Bez aparatu! - odpowiadam bez zająknięcia, i umówmy się - mam rację. Z tą bardzo pewną, jednoznaczną odpowiedzią nie protestuje nawet mój rozmówca, który bez nawet cienia braku akceptacji aparatu nad sobą w mojej hierarchii ważności, przyjmuje tą odpowiedź z godnością i oczywistością.

- No tak Racja. - Jego rozbawioną, choć i skonsternowaną i pogodzoną z życiem twarz, zalaną ciepłym światłem mogła bym ująć na artystycznym zdjęciu do mojego reportażu podróżniczego, ale musiałabym opuścić swój ciasny kokon z koca, by iść po aparat, co z definicji leniwej bułki od razu wykluczam.

- Aaa... - Mój towarzysz wieczoru jeszcze raz przekręca głowę jak mały szczeniaczek, podejmując ponowną próbę tej błazeńskiej zaczepki. Wyciąga w moją stronę kieliszek z dolanym białym portugalskim winem półwytrawnym, choć kieliszek to nadto powiedziane. Używamy wysokich hotelowych szklanek do płukania zębów, ale wyobrażamy sobie je inaczej. - A bez kogo jeszcze nie wyobrażasz sobie podróży?

Własnymi oczami wskazuje na siebie, pogłębiając to przedstawienie komediowym, że niby oczywistym ruchem brody, podpowiadając ostentacyjnie odpowiedź, kogo ma na myśli. Nagła zmiana natężenia oceanicznego wiatru wciska mu włosy na posmarowaną tłustym kremem twarz.

- No bez paszportu! - Wypalam i wybucham śmiechem. Chciałam dać mu nielotną odpowiedź, żeby było zabawnie, ale w sekundę orientuję, jak odkrywcza jest ta myśl. - Zdecydowanie nie wyobrażam sobie podróży bez paszportu!

- A weź. A z Tobą to tak zawsze. Zero romantyzmu. - Udaje obrażonego, ale widzę, że też go bawi ta myśl. Wypija łyk wina i zaczyna się śmiać.

Na chwilę gaśnie śmiech i pogrążamy się w milczeniu, ja patrzę przed siebie wzrokiem widzenia rozmytego trochę od emocji, trochę od zmęczenia długim dniem podróży, odrobinę od lekkich procentów. Ale i tak każdą komórką ciała i każdą żyłką czuję wszystko, co teraz najpiękniejsze, najgłębsze. Śnieżnobiałe zęby oceanu coraz ostrzej nadgryzają brzeg, hucząc zmatowiałym echem w naszą stronę, ale nie złowieszczo, raczej manifestując potęgę i majestat całości swoich wód. Zupełnie jakby nieprzebrana ciemna ciecz chciała pokazać nowym turystom jak, mimo lat istnienia, jest wciąż młoda, rześka, piękna, z autorytetem, wciąż dumna i silna. Podziwiam to w całości, ulegając słanym przez nią pogróżkom, jakby to było wpaść nocą do niej i stracić mózg od lodowatości jej stanu skupienia, zginąć od jej spoliczkowania, odcinającego dopływ powietrza, jeśli tylko nie będzie się rozsądnym. Ta myśl mnie trochę trwoży, mimowolnie przenoszę więc koncentrację na swój kieliszek, dostrzegając niekorzystnie, że ukruszył mi się czerwony lakier z paznokcia.

- No bo ale nie powiesz, że nie mam racji? - Przypomina mi się kwestia o paszporcie z przed minuty, ponownie mnie rozbawiając, a nie mogąc odpuścić sobie zwycięstwa, naciskam na potwierdzenie, że mam rację i wygrałam koronę za odzywkę.

- No...masz. - Mój współkredytobiorca rozkłada ręce jak Jezus z Świebodzina w geście poddania, ale wciąż w różowym humorze, mimo porażki, bo Madera już taka jest: wciska wspaniałe światło do umysłu.

- Właśnie! - Triumfuję ochoczo, z uczuciem rozpalonej żarówki geniuszu, co naprawdę nie zdarza mi się często. Wiatr i mi rozwiewa nagle moje brązowe, za długie już włosy, przemyka przez nadgarstek z kieliszkiem, nadal czuję, że jest ciepły i to uczucie jest tak niesamowite, że aż nostalgiczne, bo jest grudzień, a ja jestem w cienkiej bluzie i z balkonu oglądamy nocą jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Zgodnie, choć nie planowanie osuwamy się niżej na drewnianych krzesłach, opieramy głowy i patrzymy w niebo coraz mocniej oświetlane przez wschodzące gwiazdy, porysowane od dołu przez czubki energicznych palm, owiewani przez ciepłe miłe podmuchy z nad oceanu. To nasz pierwszy wieczór na wyspie, przed nami cały tydzień.

- Niesamowite.

- Niesamowite. I jeszcze to powietrze, jak w Los Angeles pachnące kwiatkami.

- Niesamowite!

Szlaczek jako linia

Choć wstawanie o świcie absolutnie nie jest naszą mocną stroną, wręcz przeciwnie - każdy poranek przed pracą jest jak bolesna agonia umysłu i ciała - tutaj, teraz w podróży postanawiamy wstawać przed świtem, by tuż po wschodzie słońca zacząć dzień, i tak grudniowo krótszy niż wiosną i latem. Do zmierzchu mamy tylko dziewięć godzin - to bardzo niewiele jak na wspaniałość i różnorodność Madery.

- Jesteś straszna, nawet jeszcze nie zeszliśmy na śniadanie, a Ty już mnie poganiasz, żebym pił kawę szybciej. - irytuje się K, odsuwając ciężkie beżowe zasłony, odkrywając przede mną końcówkę nocy nad oceanem. Wokół palm przemyka resztka chłodnej stalowej mgły, wciąż - po wieczorze - nie pogasły wszechobecne świąteczne lampki. Wszędzie jest tak cicho, sennie, pusto, poza jednym jadącym samochodem, słodką granatową fiatką pięćsetką. Czarna woda tym razem spokojnie, prawie bezdźwięcznie namacza przybrzeżne ostre skały. Wyobrażam sobie, że od tylu setek tysięcy lat próbują one w końcu wyschnąć i się ogrzać, a złośliwy ocean ciągle drwi z ich pragnień i co chwilę wypluwa na nie nową dawkę lodowatej wody. Ja, z buzią świecąca od filtru z pięćdziesiątką, stoję pod drzwiami jak na mustrze, gotowa wyjść w jedną sekundę, by zjeść śniadanie w dwie i ruszyć w głąb wyspy, przywitać razem z pierwszym słońcem dzień. Tymczasem K. beznamiętnie poprawia zasłony.

- Ty tak serio? I jeszcze nie mów, łóżko ścielić będziesz, o rany, zwariuję i zginę z Tobą. Chodź idziemy! Już!

K. przewraca oczami, w duchu pewnie jak zawsze powtarzając sobie: tylko się nie denerwuj. Zapewne uważa, że ma anielską cierpliwość do mnie. Ale to nie prawda. To ja ją mam do niego.

- I tak będziemy czekać, ale na ciebie, jak zawsze, zobaczysz. - Przy drzwiach wciska mi moją bluzę do ręki, ze słowami: 'a żeby ci za ciepło było. Czapkę sobie jeszcze zabierz', zatrzaskuje nasz pokój, a ja pospiesznie ubieram się już na korytarzu, bo za oknem wciąż jest ciemno i jako blada chuda polka traktuję sytuację na poważnie. W końcu jest grudzień. Wydaje mi się, że widzę szron na liściach palmy, a ocean niemo, bez żadnego wsparcia z zewnątrz walczy z zamarznięciem. Trudno, jakoś przetrwam tą poranną zimnicę. Warszawie na pewno jest gorzej.

W jadalni, w której panuje półmrok kojący dla świeżo, choć brutalnie wybudzonych budzikiem oczu, jesteśmy prawie jedyni, poza lekko zaspaną obsługą. Większość podróżników wciąż śpi. Idąc w stronę szwedzkiego stołu orientuję się, że jako jedyna jestem ubrana jak bałwan na srogą zimę, pozostali, łącznie w K., są w sandałach, krótkich spodenkach, na letnio. W centrum tej małej wioski, które widać przez stołówkowe duże okno, pojawiają się pierwsi mieszkańcy, zaczynający swój normalny dzień. Kobieta w cienkiej niebieskiej sukience z odkrytymi ramionami na tle wciąż trochę zamglonych, ale wizualnie wiosennych klifów wygląda zjawiskowo, aż pocztówkowo. Nie wygląda na taką, którą nęka nawet choćby gęsia skórka.

- Wiesz co? - Zbieram się w sobie do wypowiedzenia tej odkrywczej dla mnie myśli, podwijając rękawy z grubej bawełny najwyżej jak się da. - Może ja jednak mam typową polską mentalność, na przykład jeśli chodzi o klimat w grudniu. Z drugiej strony w Polsce nawet w sierpniu rano jest zimno, to może nie jest tak źle z moja mentalnością? - Waham się przez sekundę nad samą sobą.

- No tą czapkę jeszcze mogłaś sobie wziąć, serio, i szalik z wełny. - Dogryza mój towarzysz uciesznie złośliwie . - A i ciasteczka też mają tutaj 'dobre, takie nie za słodkie', to Ci będę opowiadać. - Pogłębia dogryz, używając mojego stałego wigilijnego hasła o serniczku, którego nie lubię z całego serca, ale co roku każą go jeść i chwalić, że dobry.

Widzę, jak nakłada sobie jedno, na osobny talerzyk. Na drugim ma już jajko sadzone, plasterki pomidora ułożone równo, ogórki, ciemną żytnią bułkę, trochę twarożku, jedną parówkę. Patrzę z głęboko ukrywanym podziwem na jego sensowną kompozycję i zdolność do dobrego logicznego planowania. On spogląda na mój talerz, z nietęgą miną.

- I to jest Twoje śniadanie? Jajko sadzone z pomarańczą?

- Tak. - Udaje pewną i zdecydowaną, niezależną dziewczynę, a tak naprawdę jeszcze przed minutą targały mną lamentacyjne niepewności czego właściwie chcę, gorzka nieumiejętność do odpowiedniego zaspokojeniu własnych podstawowych potrzeb ludzkich.

- Aha. Jak chcesz. To Twój wybór. Choć i tak lepsze to niż Twoje ostanie pierogi z kluskami śląskimi i ziemniakami bez sosu. - Nie komentuje tego dalej, nauczony doświadczeniem, że niektórzy nigdy się nie zmieniają. Każdy mój szwedzki stół kończy się tak samo. Złymi wyborami. Dwadzieścia minut po śniadaniu będę głodna i będę wspominać ten posiłek jako najlichszy, najmniej miłosierny jaki jadłam. Oczywiście do czasu kolejnego szwedzkiego stołu i konieczności podjęcia samodzielnej decyzji, co zjem.

Stawiamy z brzdękiem te ładnie i mniej ładnie napełnione talerze na stole, kiedy nagle na blat wpełza pierwszy wykradziony cieniom klifów wciąż niedobudzony złoty promień światła. Odbija się w przezroczystej lemoniadzie, rysując bliki na stole z jasnego drewna. Zaczyna się piękny słoneczny dzień na wyspie wiecznej wiosny. Serce i umysł aż pękają od emocji i oczekiwań i ekscytacji podróżniczej.

- A w ogóle to gdzie my dziś jedziemy, co dziś robimy? - Chwila otrzeźwienia, gdy z nad jajka z pomarańczą pada to poważne pytanie, które uświadamia, jak bardzo planowanie podróży nie leży w naszej naturze. W przeciwieństwie do spontaniczności i chęci przygód, przekonania jakoś-się-to-ogarnie na miejscu.

- Nie wiem, teraz to ustalimy. - Orzekam z nad pustego talerza. - A w ogóle czaisz to? Od miesiąca wiedzieliśmy, że tu lecimy, codziennie mówiliśmy, że coś trzeba zaplanować, a co ja teraz zrobię? Jak zawsze. Daj telefon. Patrz. Otwieram google i wpisuję: 'co zobaczyć na Maderze'. Ja nawet nie wiem co tutaj jest. Tacy z nas podróżnicy!

- No ale w sumie przecież tak lubimy najbardziej, nie? - Mój rozmówca kroi parówkę, której mu zazdroszczę w duchu. - Nie wiedzieć nic, a odkryć wszystko na miejscu spontanicznie, mieć przygodę, zaskoczenia. Zawsze wszędzie znajdujemy mnóstwo miejsc do zobaczenia. Każde jest dla nas wtedy niespodzianką. Wystarczy wsiąść do auta i przygody mamy na wyciągnięcie ręki! Czego chcieć więcej? No nie?

- No pewnie! To będzie wspaniały dzień! - Odsuwam od siebie pusty talerz, prawie gotowa, by odskoczyć i biec po przygody, gdy nagle:

- Dobra, ale to dawaj teraz te google na poważnie. Idę tylko po kawę.

- Co, po kawę?! Ciebie chyba Bóg opuścił, że będziemy na nią marnować czas, jak zaraz wieczór będzie. Wstawaj! Jedziemy, zaraz będą kolory na niebie! Kawę wypijemy po drodze! Google sprawdzę w aucie!

W sekundę porzucam mojego wspólnika od najlepszych podróży, zostawiając go w półsłowie protestu, z moim pustym talerzem do sprzątnięcia, o którym oczywiście zapominam. Mówiłam, że mamy anielskie cierpliwości wzajemnie do siebie.

- Ej Wera, a gdzie masz paszport, ten bez-którego-nie-wyobrażasz-sobie-podróży?

- A nie wiem, pewnie Ty go masz gdzieś?

Szlaczek na koniec opowieści

Więcej opowieści