Papier, nożyce, Chorwacja
Papier, kamień, nożyce? - Zaczynam, stojąc bojowo wyprostowana przed moim dożywotnim - z wyboru serca - współdzielcą półki na szczoteczki do zębów. Takie rozegranie sprawy uznaję za najbardziej dorosłe, niedyskusyjne i ulubione od lat. Takie dla mnie najbardziej "po męsku", choć dłonie mam dość szczupłe, niesilne, nieskażone nawet pracą przy obieraniu marchewek na obiad.
- Dobra, dawaj. - Tenże wspólnik w przyszłej emeryturze ("tak, tak, wiem, o ile będzie") zgadza się nadto ochoczo, zakładając przez kędzierzawą czuprynę wyjściową bluzę do pracy i od razu przechodzi do kotleta, omijając sałatkę, nieświadomy, że za chwilę ulegnie mocarnie pokonany. - Kto przegra idzie z psem na siku, wiem. Co prawda mógłbym z nią wyjść po prostu, ale wiem, że lubisz się policytować o to czasem, bo cię to bawi, więc proszę. - Rzuca z rozbrajającą szczerością i lekkością, podwijając rękaw, jak rasowy dresiarz z Manhattanu.
Wokół nas, w parterowym apartamencie pamiętającym moje dzieciństwo, panuje lekki bałagan - rozpakowaliśmy się tylko połowicznie. Na rdzawo-pomarańczowej kanapie leżą bezwładnie jasne poduszki w kwiaty, a w przeciągu na wietrze kołyszą się długie białe zasłony. Całkiem miło, oceniam. Jest nawet jeden szklany wazon, bez kwiatów, co będziemy musieli naprawić.
- To na trzy-czte-ry. - Zawiaduję, gotowa na zwycięski, na moją oczywiście stronę, ten błahy, ale pozytywny turniej. Sprawdzam kątem oka, czy może Miya ma mi coś za złe, ale nie. Lubi mnie na tyle, że może być nawet być przelicytowana na tych kilka porannych minut, ważne, że gości całościowo w moich myślach. Za tą jej prostotę natury cenią ją najbardziej. Jest jak dobra koleżanka stara-wyga, z którą można konie kraść, nawet jak się czasem ma ochotę wzajemnie utopić w wannie pełnej podgrzanej soli. Szorstka, ale mocna, pełnowartościowa, kobieca przyjaźń.
- Trzy-czte-ry! i!
Ja: kamień. On: nożyczki. Trzy czte-ry. Ja kartka, on kamień. Dwa zero dla mnie; trzecie zagranie. Ja kamień, on nożyczki. Trzy do zera, a ja pękam ze śmiechu, wypchana po brzegi mózgu satysfakcją dwustuprocentową i czymś mieszanym niezinterpretowanym w pełni, czymś, co mi mówi, że to jedna z nielicznych rzeczy, w których mogę być dobra: obserwacja gestów i wygrywanie w papier kamień nożyce.
- Serio. Serio, znowu przegrałeś? - Krztusząc się własną dumą, kłusuję w myślach przez te dziesiątki męskich ręcznych starć o to, kto pierwszy się myje po nartach, kto idzie po bułki, zawsze z wynikiem decydującym pozytywnie dla mnie.
Mój rywal, średnich lotów w tej dziedzinie, coraz bardziej z biegiem lat świadomy swojej przewidywalności, bierze oddech i włącza pod czaszką - widzę to jawnie w jego piwnych oczach - liczenie całek, aby wygrać. Ulegając instynktownie dalszej tej drobnej rywalizacji, rzuca "jeszcze raz", zamachuje dłonią, podnosi głos: trzy, czte-ry!
On: nożyczki, ja kamień. On kartka, ja nożyczki. Kamień. Nożyczki. Trzy do zera. Kłaniam się nisko, jak niedoświadczony jeszcze finalista Mam Talent - dziękuję za uwagę, było wspaniale, od serca życzę owocnego wyjścia na trawnik, trzymajcie się najmilsi!
On, dyplomata z urodzenia, nie rzuca nawet komentarzem. Na tyle dorosły, że nie szuka już więcej rewanżu, tylko bierze krótką smycz Miyi, woła ją, cieszącą się znów z czegoś, jak słowiański Perun na nowe doładowanie, Bambi jedno wiedząc czemu, skoro jest dopiero świt, i wychodzą. Przed uroczy ganek domku, na zionące sympatią i pewnością siebie wschodzące słońce, na słodką gruszkową trawę tych ziem, które przecięliśmy zaledwie jeden wieczór wcześniej, zostawiając za sobą marcową, zalaną histerycznymi, niepotrzebnymi łzami polską nieklimatyczną aurę, która zamiast odważnie postawić się zimie, dowiedzieć jej dość, poszła w to co najprostsze. Rozmemłanie, bierność, obojętność na cały świat, potrzebujący jak tlenu nadziei kwitnienia i czystego nieba.
Tymczasem ja, cała w stokrotkach, porywam z kamiennego kuchennego stołu swojego laptopa i w locie zakładam na piżamę swoją całkiem oględną na daily bluzę, palcami przeczesuję splątane włosy, jakby to cokolwiek miało zmienić w ekranowej optyce przed współpracownikami z zespołu. Otwieram przesuwne wysokie szklane drzwi od strony ogrodu i na sekundę daję się porwać radości, gdy staję boso na zewnątrz. Rześki poranny wiatr przebiega przez moje długopalczaste dłonie z końcami palców pomalowanymi na dyskretny beż. Patrzę na cudownie zieloną świeżą trawę, jak wczesne słońce, którego tak dawno nie widziałam, wpełza bezkompromisowo na kamienną posadzkę, chłodną jeszcze, ale już chłonącą wyższą temperaturę z promieni blasku kochanego koleżki z góry. Choć od razu sobie myślę: co ona tam wie o tęsknocie za światłem tej gorącej planety; szczęśliwa nie wie czym jest marzec u nas.
- Cześć Weronika! - Słyszę z głośnika laptopa, jak zawsze entuzjastyczny głos kolegi backendowca z zespołu, który przyłączył się do spotkania jako pierwszy. Jest stanowisko nade mną i bardzo cenię jego pracę oraz zmysł prowadzenia projektu, na tyle, że jego zdolności, których ja nie mam i nigdy nie będę mieć, potrafią mnie - szarego, niepewnego siebie programistę, nieco onieśmielić. - Co ty, pracujesz na balkonie? Tak ciepło i cicho o was w tych Katowicach? Nice!
O'Zeusie, zapomniałam! Nie powiedziałam! Ale w sumie czy musiałam? Ważne, że HR i góra wiedzą; i jeszcze jak zgłaszałam kilka dni wcześniej, że będę pracować z Zadaru na Chorwacji przez tydzień to westchnęli, zgodnie wylewając z siebie gorzką falę zazdrości, bo ominę najgorszy przełom zimy i wiosny w historii tego stulecia, w pełni napisany deszczem ze śniegiem, błotem i martwością stalowego światła. Chociaż tego ostatniego akurat nie powiedzieli. To ja jestem tą nawiedzoną, co patrzy kolorami i żywotnością światła, do ostatniej żyłki przesycona fotografią we krwi. Ja i ten co wyprowadza właśnie naszego psa przed ganek, bo widzenie światła przeszło także i na niego, jak lotna Dżuma. W końcu po wielu latach spotkałam kogoś kto, gdy słyszy, jak uznaję, że w parku panuje przyjemne fioletowe światło, charakterystyczne dla godziny osiemnastej wiosną, to mówi, i to szczerze: faktycznie, takie jest.
- Tak, mieszkam na cichym osiedlu, mam widok na drzewa. - Mówię, wracając koncentracją do kolegi, i ogólnie rzecz biorąc - jest to prawda. Każdego wiosennego i letniego wieczoru, kiedy wracamy do domu z moim dostawcą łez i uśmiechu i siadamy na chwilę na naszym otoczonym ciepło świecącymi lampkami balkonie, z jaśminową herbatą lub kieliszkiem wina, by się wyciszyć po całym dniu i porozmawiać albo razem pomilczeć, przypominam sobie, jak bardzo się cieszę, że z przypadku dwa lata wcześniej kupiliśmy właśnie ten nasz-dom. W centrum miasta, co doceniam, z widokiem na zielone korony wielkich klonów, otoczony ciszą i życzliwością sąsiadów.
Tymczasem jednak jestem na wiosennej Chorwacji, razem z tym tam w januszowych papciach, z tą tam, baranką niebożą w brzoskwiniowej obroży na niewinnej trawce na fizjologicznych wymaganiach. Oraz z dwoma macbookami w srebrnej obudowie z, a przynajmniej u mnie, bardzo niekorzystną kamerą, do której za chwilę będę mówić co zrobiłam w piątek, co będę robić dziś.
- Cześć Wam! - dołącza koleżanka, nasza naczelna prowadząca projekt, także jak zawsze pozytywna i uśmiechnięta. - Pozdrawiam Was z Czarnogóry! Przyjechałam tu w sobotę na kilka dni pracy zdalnej, bo nie mogłam znieść tej pogody w Warszawie.
Czyli nie jestem jedyna. Świat jest pełen naszych bratnich dusz.
- Kupiłem Ci świeżą drożdżówkę z budyniem w piekarni obok. - Słyszę nagle zza swojej podgrzanej słońcem szyi, kiedy szklane drzwi otwierają się ze świstem na przypodłogowym kicie. A mnie od razu wpada myśl, że wszelkie utyski, że rycerze na białych koniach wyginęli wraz z początkiem ery ostrych żelaznych kopii w powszechnym dostępie, są równie prawdziwe, co włoska akceptacja ananasa na mącznym kole z pieca. Uświadamiam sobie, że takie docukrzające śniadanie było tym, o co rzewnie wołał mój wewnętrzny pusty pojemnik na kwas solny i, ucieszona tą słodką bułką przyniesioną od serca, zrywam się, by zaparzyć szybką kawę do umilenia dalszych, niełatwych, koderskich wyzwań w pracy. Patrzę jeszcze tylko, stojąc w progu, jak skoczna Miya wprawowywuje na trawę i od razu bierze się za jakieś bliżej niezdefiniowane podrygi ostrygi na pojedynczego liścia, który pechowo podfrunął tutaj zza dobrej strony muru i teraz zginie marnie, jak ostatni mleczyk w sezonie w szponach dorosłego szczeniaka rasy Golden Retriever. Uśmiecham się na ten obrazek - mniej na pogrom psiej zawziętości na zielonej łące, bardziej czując ciepło ósmo-porannego słońca na polsko-bladej skórze i widząc kilka przecznic dalej błękitne portowe wody Adriatyku, nad który, gdzieś tam w jego dalszej, dzikszej części brzegu, udamy się równo po piętnastej.
Nie powinnam pisać o tym powszechnie, ale koronkowo mówiąc, życie na krawędzi w podróży zawsze zapewnia nam najbardziej poetyckie zachody słońca, więc utrwalił nam się pewien schemat, nawyk zły jak zachłanne wciąganie kinder niespodzianek przy nadwrażliwych zębach. Niby chciałbyś już nie, ale chichotek Lucyfer z płonącą miotełką na ramieniu szepcze tylko ciągle, pełen radości istnienia: no weź. Potrzymam ci piwo, przyjacielu, idź.
- Teren prywatny. - Twarde stwierdzenie rzucone z dyplomatycznej zasady, trochę w podsufitowy eter samochodu, przez tego odrobinę rozsądniejszego. Ja już kurczliwie ściskam spust migawki swojego bezimiennego Nikona, wyobrażając sobie swoje prace w National Geographic. Ciężej, niż przy walce o niepodległość hamuję wyobraźnię o straconej szansie podejrzenia, jak uroczą, nową pościel ma dziś słonko, którą jakoś za godzinę się okryje. Zapewne, jak prawie zawsze, złoty przyjaciel fascynująco zaimprowizuje narzucenie na siebie ciemnej tkaniny, by zaimponować widzom swoimi zdolnościami manualnymi i swoim gładkim ciałem; świadome bycia geniuszem, wirtuozem piękna dla wszystkich wrażliwszych. Czuję, jak bardzo chcę iść na to przedstawienie, tym bardziej, że widzę na mapie, że przy brzegu jest latarnia.
- Nie no, nie musimy tam jechać, skoro nie wolno albo jest to niebezpieczne. - Kłamię jak z rachunku Rossmana, kiedy obiecałam, że kupię trzy rzeczy, a wychodzę z dwiema pełnymi siatkami i jednym plecakiem.
- Raz się żyje. - Rzecze mój człowiek od wspólnej broni, nazywanej u nas "kto nie ryzykuje, ten nie żyje brokatem" i bierze zakręt na dziewięćdziesiąt stopni. Ja jeszcze mocniej, nieświadomie, podduszam swój aparat i własne emocje, ulegając pogodnej ekscytacji, że czeka nas pierwszorzędny wieczór w nowym miejscu.
Jadąc piaskową drogą wśród drzew, gdzieniegdzie wyboistą od jasnych kamieni, rozsianych bez logiki przez siły wyższe, mijając płożące się po beżu ziemi cienie, zmęczone po całym dniu stania dzielnie w pionie, dostrzegamy pół kilometra przed sobą przygasły błękit Adriatyku. Niebieską wodą przeplatają mandarynkowe odblaski z nisko leniącego się słońca. I jeszcze gdzieś tam jest ta latarnia, która dźwięcznie wzywa nasze serca.
Nie jedziemy jedyni. W lusterku widzę za nami inny, czerwony samochód; trochę jeszcze z przodu stoi zielony, również jawnie turystyczny. Wszyscy, jak widać oceniliśmy zakaz, jako fikcyjny w czasie wczesnej wiosny, kiedy wszędzie jest pusto. Na tyle pusto, że za kilkanaście godzin przekonamy się, że człowiek głodny zje nawet ogórki z Polski, kiedy prawie wszystkie lokale żywiące tutaj są nieczynne o tej porze roku.
- Wieczorem, jak wrócimy do siebie, zajrzę jeszcze do pracy. - Zagaduję uprzedzająco kierowcę, skradając się nadmiłym głosem, świadoma, że znów przeginam z lękiem o pracę. Od długiego czasu walczę z nieuzasadnionym stresem w firmie, który sama w sobie wywołuję, mimo swojej całkiem dobrej pracy. Zawzięcie ignoruję głosy zdroworozsądkowych osób wokół mnie, w tym jego, że to co sobie robię jest złe.
- Przecież zrobiłaś dziś swoje. - Zaciska mięśnie szczęki, nie wiem, czy z braku cierpliwości już do mnie, czy dlatego, że całe auto wierzga krnąbrnie na wertepach bez żadnego politowania. Coś właśnie wywróciło się z podejrzanym łoskotem w bagażniku; aż ciekawe co to było, mam nadzieję, że nie sok pomidorowy. - Nie pracujesz już dziś więcej dziś, bo nie musisz, bo skończyłaś i kropka. Jedziemy nad brzeg morza, będzie tam latarnia morska, mamy czipsy i będziemy oglądać najpierw zachód słońca, a potem pierwsze gwiazdy na niebie i zakazuję ci myślenia o pracy po pracy. - Rzuca niezachwianie i szorstko. Wiem, że słusznie i z myślą o moim dobru, ale wewnętrznie wciąż to odpieram. Nie dodaję nic więcej, choć prawie muszę, bo się uduszę, że mówi się łatwo, działa trudniej. Siłą woli wracam do patrzenia przed siebie, jeszcze nieświadoma, że za parę miesięcy spotka mnie mobbing w kolejnym projekcie, upadek pewności siebie w pracy aż w Rów Mariański, załamanie nerwowe w godzinach urzędowych, ale potem, dzięki nowemu zespołowi i nowej firmie, jednak powrót do pionu, odnalezienie własnej korony, a przynajmniej brokatowej spinki. I zrozumienie najważniejszego: ta praca jest wspaniała, ale nigdy kosztem siebie. Tymczasem jednak praca włada mną boleśnie, całe szczęście piękno świata dzisiaj, choć przez chwilę, bardziej.
Gdy w końcu wysiadamy z auta, zaskoczeni, że temperatura przyjemnie przedwieczornie zmalała, mija nas para z - na oko - dojrzewającym peselem lat dziewięćdziesiątych, ładna wizualnie: on w lnianej beżowej koszuli i surferskich szortach, trochę nieadekwatnych do wciąż jeszcze nie-lata, ona w długiej sukience, okryta melanżową bluzą z kapturem. Włosy blond, długie, spięte po francusku - niby niedbale, ale dziewczęco, całkiem uroczo; jego nie pamiętam. Przed nimi niezdarnie, jak w zrywie na Antynanarywie, biegnie dalmatyńczyk, w wieku nie starszym niż późnoszczenięcym. Jego łapki na kamienistej plaży plączą się jak delfinki z melinki, kropkowane uszka gonią wiatr, skrzętnie omijając pełen troski, jak zgaduję po mimice dziewczyny, głos właścicielki. Pewnie woła, po chorwacku, żeby uważał. Ja zerkam na Miyę stojącą jak napięta struna w ukulele, ale wciąż grzecznie i równo przy nodze Kuby i cicho mówię jej, że jest dobrym, posłusznym pieskiem.
Tak jak ci przed nami, i ci za nami także, zmierzamy w stronę latarnii; całe szczęście przestrzeń jest na tyle wielka, że uda nam się być przy tym celowanym domu światła dla żeglarzy, zapominając, że tamci w ogóle istnieją. Może tylko o piesku będę pamiętać. Dalmatyńczyki są niesamowite, jak miłe wspomnienie disnejowskiej podszewki wczesnego życia.
Los na współę z naturą, nam wybrańcom z sympatii, podsyła pod zmysł węchu drewnianą białą ławkę od razu pod samą żarówką, wielką jak pomysły Einsteina. Dając ciszę, przerywaną tylko przyjemnym trzaskiem fal. Zapewnia nam, tak po nowoprzyjacielsku i z życzliwości, miejsce i czas, byśmy mogli od za chwilę sobie w dwójkę obejrzeć zachód słońca, a potem nocne niebo. W dwójkę.
W trójkę.
- Miya! Nie tarzaj się w tej nieżywej rybie, bałwanie jeden!
Dzieci...
