WarsztatyMyKontakt
Menu

Jak Prawdziwi Amerykanie

napisane przez W.

Naprawdę się czuję, jakbyśmy byli w Yosemitach. - Zagaduję skocznie podświetloną słońcem postać, idącą przede mną, w stronę ładnej drewnianej restauracji, schowanej przed światem w lesie. Miejsce przypomina mi pewien kalifornijski przydrożny bar dla tamtejszych mieszkańców, trochę zamknięty na tych z zewnątrz, bez zachodnich korzeni.

- Nawet ptaki tak samo śpiewają, jak tam. I ta zieleń i cienie są takie same. - Współpodróżnik metr siedemdziesiąt coś również uśmiecha się szeroko na myśl o naszej niedawnej, wiosennej podróży po zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. - Ale wiem do czego zmierzasz. - Robi dramatyczna przerwę i zerka na mnie niby wilkiem. - I nie, nie licz, że kupimy ten ponad dwumetrowy wiatrak ogrodowy do salonu. Dla Ciebie wszystko, poza nim. - Nagła beznamiętność w jego w strunach głosowych oczywiście znów drakońsko targa moje marzenie, a ja orientuję się, że ten mój człowiek od rutinoscorbinu na starość zna mnie na wskroś, bo tak - miałam właśnie zamiar go zapytać o tą niestandartową rzecz. Próba podejścia numer trzydzieści siedem. Liczę, że kiedyś się uda.

- Ale taki ładny, czerwony, taki jak mają prawdziwi Amerykanie w Nevadzie? Zimą wieszałabym na nim jasne ciepłe lampki choinkowe. - Pełna niezłomnego ducha rozmarzam się w pół kroku, choć w myślach przeklinam swój stuprocentowy niedowład tej części mózgu, która daje szansę na jakąkolwiek zdolność manipulacji, by osiągnąć n i e m o ż l i w e. Niestety - ani ze mnie Michael Scott, ani Martyna Wojciechowska, dla której to n i e m o ż l i w e nie istnieje, wdycham więc pobłażliwa dla samej siebie i, tupiąc głucho górskimi trekami na drewnianej podłodze, zmierzam w kierunku najintensywniej nasłonecznionej części tarasu, bo ogrzać się przemarznięciu jak niewinna jabłonka w czasie świtu pożal-się-wełno polskiego lata.

- Lampki? Jasne. Ja już wiem, czym by był ten Twój wiatrak. Kolejnym wieszakiem na ubrania. - Ucina rozbawiony poskramiacz wolnej wyobraźni, ale jednak wciąż dżentelmeński, bo odsuwa mi krzesło, po czym sprężyście zajmuje swoje. Powiedzmy, że dam mu ocenę dostateczną za wspólne życie. Tym bardziej, że niestety ma rację. Istotnie przyszłością tego wiatraka byłby u mnie co najwyżej trud branży odzieżowej.

- Paprotkę sobie kup. A nie jakieś tam wiatraki. Masz. - Utemperowująco wciska mi kartę dań. - I tym razem przeczytaj menu, a nie zamawiaj danie główne z papryką, jak nie lubisz papryki, tylko dlatego, że nie chce ci się czytać. - Dostaję trzeźwiącym komentarzem, w duchu przyznaję mu rację i z zaangażowaniem biorę menu w ręce, wciąż jeszcze trochę zmarznięte po wysokogórskiej wędrówce w przenikliwym chłodzie trzech czy tam pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza. Choć z ulgą czuję, że palce już kłująco mrowieją, stopniowo odzyskując krążenie, dzięki nizinnym kojącym promieniom ciepła. Nawet pod moją wiatrówkę jest mi już trochę mniej zimno i skostniale. 

- Jacie, tu jest jakaś tutejsza Poncha, jakiś napój z pomarańczy, miodu, rumu i cytryny. - Czytam opis, czując, że trafia do mojej wyobraźni i wątroby bez krzty pomylenia.  - Zdecydowanie to chcę. - Zapalam się entuzjazmem jak grecka pochodnia, gdy obok nas staje młody, ciemnowłosy kelner, pytając czy jesteśmy gotowi. Jak zawsze, sekcję 'Alkohole' zdążyłam poznać w stopniu celującym. Z pozostałych nie omieszkałam się choć w minimalnym zakresie przygotować.

- Tylko ostrzegam, że poncha jest bardzo mocna - Informuje mnie wysoki pan cały na biało, pewnie lojalnie, z konieczności i wymogów restauracji. - Dobra, ale bije.

- Nie z jej możliwościami. - Śmieje się zaczepnie mój towarzysz, wywołując cień uśmiechu u naszego miłego jegomościa z długopisem, od którego jesteśmy zależni, czy kuchnia nakarmi puste żołądki, czy też nie. - Jej pewnie nawet nie draśnie. 

- I ośmiorniczki jeszcze bym prosiła. - Udaję, że nie słyszę tego swojego potencjalnego męża, i podaję pierwszą przeczytaną pozycję z menu, z ulgą, że to zadanie już za mną, bez większej mitręgi. Kelner znika, a ja mogę odwrócić wzrok w stronę nieba, atlasu pełnego zastanych, bufiastych, jakby najedzonych po brzegi piankami Marshallow chmur, które ja nazywam chamskimi barankami. Nie do końca podoba mi się ten rodzaj obłoków, wolę te ostre, burzliwe, po skandynawsku charakterne, albo te smugi, lekkie, podświetlone akwarystycznie zachodzącym słońcem. Grzana w nieuczesany jasny czerep, nieświadoma, że za chwilę dostanę zakazaną cukinię, widniejącą w menu, ale skrupulatnie ominiętą przeze mnie wzrokiem, coraz bardziej zaparzona pod kurtką, przemykam impulsami po wszystkim, co dziś widzieliśmy, choć dzień nie jest jeszcze nawet w trzech czwartych swojego trwania. Płaczliwa ulewa o świcie wśród koron drzew Lasu Wawrzynowego, gdzie chronił nas dzielnie dach auta, ostrzeliwany wodą, lichym humorem boga deszczu, Neptuna. Sztywna mgła, wciskająca się przez okna jak gaz, odcinający zmysł patrzenia kierowcy od jakichkolwiek sygnałów o przebiegu krętej drodze wśród drzew. Nieśmiałe, niemowlęce jeszcze, bo tak wczesne, coraz większe wlewy słońca w widzialną przez nas z tego położenia geograficznego ziemię, pierwsze przesyłki kurierskie ciepła do ludzkich ramion z góry. Mijająca z porannym czasem biel i głuchość, odkrywająca wręcz hollywoodzkie piaskowe wzgórza, nasłonecznione przestrzenie pełnego pomarańczowych i rdzawych skał, słomiano-oliwkowych kępek trawy jak z dzikiego zachodu. Najpierw cyprowe ciepło, potem coraz niższa temperatura, metodycznie upadająca ostro coraz przyziemniej wraz z każdą dziesiątką metrów w stronę nieba; wiatr tnący jak skalpel niewinne ciało, szydzący z braku wełnianej czapki. Nienaturalnie niebieska woda w tle, świetliste bliki słońca w załamkach fal, wdzięczące się śmiało i odważnie do wszystkich fotografów. Górska wymagająca grań, śmiech podzielony przez strach, ostre szczyty w oddali. Ciepło na twarzy, chłód na zacienionych brodą dłoniach; otarcie na kolanie, od skały, która za bardzo i za gorąca się zbliżyła; słodki zapach kremu na słońce, poplątane słonym wiatrem włosy, ciągły śmiech, cięty żart, znów śmiech, ciepłe słowa, radosna ekscytacja po górskim spacerze, napychająca aż po czubek pusty żołądek, miły gest otarcia kawy z dłoni, niewypowiedziane, ale te same marzenia szumiące w krwioobiegu: zobaczyć cały świat.

Leżąc pośród drzew w drodze do Pico de Arieiro

I potem jeszcze on, na dalszej drodze przez wysokodrzewiasty, intensywnie malachitowy las, w większości chłodno zacieniony, choć z miękkimi prześwitami słońca na szosie, którą jechaliśmy całkiem sami, gdyby nie właśnie on. Zarysowany ostrym słońcem, nagle na zakręcie. Zakurzony, ale ani trochę mniej przez to wspaniały. Czerwony pickup jak z kalifornijskich wspomnień, z opuszczoną szybą, bladym zimnym łokciem. Nieuśmiechnięty swoją utytłaną świeżą ziemią portugalską rejestracją, nadto skupiony zapewne na swoim życiu, zakorzenionym od lat na wyspie, i poprawnym manewrze skrętu w las; całkowicie nieświadomy wrażenia, jakim promieniował na nas, anonimowych turystów z wielkim duchem podróży. 

Przyjemne rozmarzenie przerywa kelner, stawiając przede mną świetliście pomarańczowy płyn oraz talerz udekorowany zakazaną cukinią, którą postanawiam przemilczeć.

- No to cyk. - Podnoszę szkło z cieczą. - Za niespełnione marzenia, te większe i te mniejsze, jeśli wiesz co masz na myśli. - Wymownie wgapiam się w swojego rozmówcę.

Szlaczek jako linia

Kilka godzin później siedzimy w małym nadoceanicznym Porto Moniz od północnej strony świata, jedyni klienci nadbrzeżnego baru, w towarzystwie Ponchy i dwóch pustych, wylizanych z cukru szklanek. Przez chwilę milczymy, pochłonięci emocjami dnia, łaskotani po zmęczonych twarzach wciąż jeszcze ciepłym, choć grudniowym wiatrem znad wody, obserwowani przez palmy, gotowe na kuluarowy już, dziewczyński wieczór bez turystów z obcego lądu. Przy drewnianym stoliku krążą ładne, kolorowe, uliczne koty, jeden jest nawet podobny do mojego ukochanego kotka, Yukiego, co w milisekundę wywołuje ciepło w moim sercu. 

- Jak będziemy starzy, to będziemy jak Niemcy, co? - Nagle natchniony odzywa mój codzienny otwieracz słoików, wyrywając mnie z zamyślenia, jak też - na Zeusa Złotego - nazywają się te czerwone, szpakowate kwiatki, które widzieliśmy na klifach. Kręci promienistą cieczą w szkle, jak dżentelmen stuletnią whisky w amerykańskim filmie, patrząc jednocześnie w czarną wodę dyskutującą żywo z bryzą; może razem analizują o naszej lichości w obliczu ich i-nie-ma-mocnej mocy? 

- Będziemy tacy ładni? - Pytam udawanie bardzo poważnie, bo nie wiem, do czego zmierza, ale jestem zaintrygowana tym pytaniem. Rozcieram okrężnie kciukiem na skórze rozlaną kroplę lepkiego pomarańczowego alkoholu. Jakaś fala, z większym niż inne, łoskotem uderza o klif; zgaduję, że wodę zatrwożył jakiś argument nie po jej myśli, a może po prostu przegrała w papier kamień nożyce o rację. Nad niebo nadciąga coraz więcej jasnych gwiazd, choć wiją się powoli także i ciemne pasma chmur. Mimo to dostrzegam Kasjopeję i Wielki Wóz, ubolewając, że oboje z nas to takie dwa astronomicznie niedokształcone licha w bamboszkach, i że to jedyne konstelacje, które umiemy rozpoznać, nic ponad to. 

Skalisty, wulkaniczny brzeg skąpany w świetle zachodzącego słońca - czy może być piękniejszy widok?

- To też. - Śmieje się, ale konkretnieje po chwili, zainspirowany. - Chodzi mi o to, że będziemy żyć aktywnie, będziemy jeździć na rowerach najdłuższymi trasami w Europie, pływać kajakami po Mazurach, chodzić po górach, możemy nawet przejechać konno stepy w Mongolii, nauczę się. Że nie skończymy z tym wszystkim nawet po sześćdziesiątce ani później. Będziemy jak oni - oni podróżują wszędzie i do ostatnich swoich miesięcy. 

- Stoi. - Obiecuję jeszcze poważniej, poruszona pomysłem, z zapalającym się duchem podróżnika już do skali wulkanu. Wdzięczna, przypominam sobie te wszystkie białowłose Niemki, spotykane na każdym etapie naszych podróży, wspierające się o ramiona towarzyszy, pomarszczone jak śliwki, ale pełne niekończącego się entuzjazmu do odkrywania świata we dwoje czy z najlepszymi przyjaciółmi.

- Chociaż ładni to też moglibyśmy być na starość. - Potwierdza, a ja bezsprzecznie mu przytakuję. Moglibyśmy. 

- Ej, a będziemy jak Amerykanie? - Pytam spontanicznie, pełna ugotowanej w sekundę nadziei, że to będzie moja chwila. I niech to, znów niekontrolowanie przebiegają mi przez autostrady neuronów kadry z pustynnej, jasnej, pełnej słońca Kalifornii, ogniście marchewkowego Utah, gdzie przez wiele godzin potrafiliśmy widzieć tylko między nigdzie i siebie nawzajem. 

- Nie. - ...

Próba numer trzydzieści osiem. Znów spalona w konewce. 

Szlaczek na koniec opowieści

Więcej opowieści