WarsztatyMyKontakt
Menu

Hajeden, hadwa... hatrzy

napisane przez W.

Otwieram drzwi bardzo ostrożnie, bo do skał od kół jest nie więcej niż odległość noża. Nie chcę zamienić połyskującej burgundowej skóry auta w pole bitwy, tylko dlatego, że kolana pod cienką bawełną chcą gnać do brzegu, jakby miał zniknąć. Nie ważne, że leży tam - obsypany piaskowymi kamieniami, jak stary maluch piegami z rdzy - od setek lat, i długo po nas także się nie zwinie. Chęć kontaktu z naturą jest jak sznurówka - wyprzedzi, jeśli jej nie zawiążesz z rozwagą.

Chwilę wcześniej kierowaliśmy się do naszego "domu na tydzień" prostą szosą, słabo oświetloną po zachodzie, jedynie trochę oblaną światłami z pobliskich beżowych lub drewnianych domów. Od trzydziestu minut próbowałam ogrzać dłonie, które zawsze marzną mi, aż do utraty zdolności ruchu nawet w wiosenne wieczory. Bolą żywym ogniem, jak cięte srebrną kopią, nawet na lekkiej górskiej przebieżce. Kiedyś poznam zaskakującą, możliwe, że trochę mętną teorię, że może jest to wynik dawnych odmrożeń i od razu przypomnę sobie całe wspaniałe dzieciństwo na sankach, od świtu do północy, ze śniegiem nawet w oczach i ustach pełnych równo uszeregowanych mleczaków. Raz nawet przyniosłam tę zamarzniętą mąką w słoiku do domu i tak sobie z nim siedziałam przy biurku, ściskając w dłoniach.

- Daj hajeden. Bo zginę. - Zakomenderowałam Jeżdzcowi Bez Głowy, jak obecnie nazywam swojego towarzysza od szczęść i boleści. Tydzień temu kazałam mu się trochę podciąć, pozbawiając się już nad-bujnej aureoli z brunatnych loków, i teraz jest odrobinę mniejszy w oczach, gdy śpi. Odmłodniał, a tym wieku, z trójką z przodu, zaczyna mieć to znaczenie, jak powszechnie wie nie tylko każda dziewczyna.  

- To jest HI, od HIGH, a nie hajeden, powtórzę po raz milionowy. - Skorygował bez emocji, że ogrzewanie jest w mocy HI, czyli najwyższej, skupiony za kierownicą na ciemnej drodze, sięgając oczami tam gdzie wzrok nie sięga, by nie wjechać w jakąś zagubioną sarnę. Ja i tak jutro milion pierwszy powiem hajeden, od zawsze widząc w tym rzekomym "i" jedynkę. Kojarzę ją pozytywnie z naszych powrotów z nart, kiedy jako sopel lodu, po dziesiątkach cięć stoku z gracją większą lub nie, w końcu - wsiadając do auta - mogłam powiedzieć: "Hajeden, dajesz"

- Może w ogóle ci zamienię na hadwa, skoro masz hajeden. - Dociął, humorem godnym legendarnego Dwighta Schrute'a, którego geniusz objawia mi się ostatnio nawet przy śniadaniu, kiedy wszystko przypomina mi jego zszywacz do papieru w cytrynowej galaretce. Nagle dodał też niepowiązaną z niczym spontaniczną myśl. - Zamienianie się jest fajne. A tak mi się przypomniało, że twoja siostra tak mówi. - Zaśmiał się, a mi się przypomniało, że faktycznie, cwana, zawsze używa tego argumentu, kiedy chce jednocześnie kogoś skutecznie rozbawić i coś osiągnąć. 

- Nie chcę hadwa, zwariowałeś. - Wróciłam jednak pospiesznie do tej istotnej kwestii. Jest marzec i mimo chorwackich słonecznych dni, z ciepłem na uszach bez czapki, wieczorami ogarnia tutaj ludzkie ciało raczej chłodne drżenie i marszczenie gęsią skórką. Hadwa jest więc niewskazane, słabsze mocą od mojego hajeden.

- W sumie racja. Też przemarzłem po zachodzie słońca. Niech będzie to hajeden. - Uznał zgodnie.

- Mówiłam, że hajeden. - Podkreśliłam z dumą, podnosząc z ziemi swój zaginiony srebrny kolczyk, który w końcu wypatrzyłam, dzięki przebłyskowi z latarnii. Rozbawiła mnie myśl, że pogadało dwóch programistów, o wyższości hajedynki nad hadwójką.

I to wtedy zobaczyłam ten brzeg za przerzedzonym lasem. Jeździec bez głowy także zarejestrował go kątem oka i, z zaskoczenia, kiedy ja myślałam, że go tylko miniemy miłymi myślami i dopuszczalną tamże prędkością, uznał, że jesteśmy zbyt młodzi, by wracać jeszcze do domu. Zaparkował bez słowa na poboczu naszą bordową Konę w hybrydzie i zerknął badawczo na zaspaną Miyę, a potem na mnie, taką szprotkę z lękiem o zimno na zewnątrz w oczach. 

- Najwyżej poskaczemy trochę po kamieniach, oddam ci bluzę, ale chodź, idziemy jeszcze chwilę na brzeg. - Zagadał energicznie jak minutnik do jajek na miękko, sięgając po coś do tyłu. - Mamy jeszcze dwie puszki coca-coli i banana. - Wyliczył Kolumb nowych przeżyć i wybrzeży.

- Banan jest dla psa. - Od razu zaprotestowałam w imieniu goldena z tylnego siedzenia, którego usłyszenie tego żółtego słowa od razu postawiło do pionu, jak muchomora w polski deszcz. Ona też była już gotowa na nową przygodę, jeśli tylko zasili się tym bananem, mimo, że jeszcze godzinę temu zaczepiała innych ludzi, prosząc o adopcję, ponieważ miała dość nas i tych rujnujących kilometrów z nami. Dobrze, że ma pamięć rybki akwariowej, ponieważ znów nas lubi i nie pali się do zmiany adresu. Oczywiście do czasu, aż sobie przypomni, że jednak mogłoby nas nie być. Ona chce tylko niespiesznie kłusować za piłką na pobliskim szkolnym boisku i jeść czipsy z kolegami pod blokiem, a my zabieramy ją w świat. 

- Chodź! - Pogonił mnie władca nowych dróg, otwierając swoje drzwi. - Będzie fajnie! - Dodaje zachęcająco, poprawiając kaptur bluzy, tej którą za chwile mi i tak odda, po rycersku i z moich dopraszań na piękne oczy. Zapinając swoją materiałową nerkę w pasie, wyglądał jak pirat Jack Sparrow, chowający miecz, z uśmiechem rzezimieszka gotowy wpaść w kolejne tarapaty, by uatrakcyjnić swój dzień. O dziwo, jego zapał zadziałał na mnie jak rutinoscorbin i niechęć do akcji-reakcji zmyła się jak akwarela w zlewie. Zaciskam mocniej gumkę na kitce z włosów, tak symbolicznie dla wskrzeszonej jak feniks motywacji do wspaniałego wieczoru. Oto jestem otwarta na nowe chwile do pamiętnika dobrych wspomnień. Otwieram drzwi bardzo ostrożnie i wybiegam. 

Jest cieplej niż myślałam. Drzewa pełne lekkich liści szumią w ciemności najpierw nad a potem za nami, z każdym metrem w stronę wody, dając się bezceremonialnie zagłuszyć dyskusji fal. Choć tutaj, na Chorwacji, poziom konwersacji jest na ogół wysoki, elżbietańska kultura, nie to co u nas nad Bałtykiem: woda pierze się słownie najczęściej, jakby od argumentów zależał cały Wszechświat. 

- Jednak jest pięknie! - Zauważam pełna już życiowego natchnienia, jednocześnie w ciemności szukając wśród kamieni kijka dla Miyi. - Ej, Miya! Patyk, łosiu. Znajdź coś. Nie znajdziesz, nie bawisz się, prosta sprawa, więc szukaj. - Wyjaśniam jej, że to jej interes, czy będzie aportować, czy nie. Nie mogę jej we wszystkim wyręczać, umówmy się - jest już prawie dorosła. Słucha mnie rozsądnie i leci przed siebie i wiem, że nie wróci, póki nie znajdzie jakiś szczątków drzewa. Mądry piesek, myślę sobie. Młode zwierzęta tak szybko dorastają. 

Jeździec podaje mi w tym czasie puszkę coca-coli, którą przejmuję, kryjąc ziewnięcie w rękawie bluzy drugiej dłoni. Starość - przemyka mi taka myśl i otrząsam się ze wzdrygnięciem od powiewu chłodu po kostkach i tej spontanicznej świadomości zmieniającego się peselu. Szuram bez sensu trampkiem po kamienistej plaży, zerkając, czy jest gdzieś zacumowana łódź, na której mogłabym zawiesić wzrok i wspomnienia. Rogalikowy księżyc z góry odbija się bezkształtnie w wodzie i przypominają mi się mimowolnie żagle na Mazurach.

Szlaczek jako linia

Mały port żeglarski, gdzie cumować mogą tylko przyjaciele właściciela kei, a my byliśmy liczni, więc przypłynęliśmy głośno i w kilka jachtów, otwarci na rzewne przywitanie i gościnność baru i serc tutejszych. O nas, o mnie i mojej przyjaciółce mówili, że to te-nie-do-zdarcia. Oglądają każdy wschód słońca. Idą spać później niż ogień. Wstają pierwsze, by jeszcze więcej korzystać z dnia. Miałyśmy wtedy po dwadzieścia lat, rześkie, bez żadnych granic, wyszkolone w studenckim przetrwaniu. Wielorybie serce, by czuć, że żyjemy bardziej niż inni. Znałyśmy każdy obcy jacht, bo każdy wstawał o innej godzinie, a my w każdej żyłyśmy pełnią sił. Wtedy, w tym porcie ze słodkich wspomnień, zostałyśmy do wschodu słońca, który zapamiętam na zawsze, choć był zwykły. Tylko biało-stalowa mgła, po mniej ciepłej granatowej nocy, ustępująca pomarańczowej ogrzewającej zalewie nad masztami. Nawet ognisko wymarło szybciej, niż zazwyczaj. Ławka przy palenisku miała wystające gwoździe, ziemia była nieprzyjemnie pylista. Ale coś w tym końcu nocy i początku nowego dnia było mocniej i do dziś jest to mój ulubiony, sentymentalny port, z którym kojarzy mi się jedno z najpiękniejszych słów: przyjaźń.

A teraz mam prawie trzydzieści i zasypiam w aucie po każdym zakręcie. Coraz częściej mówię: nie chce mi się. 

Szlaczek jako linia

- No to cyk. - Przerwa moje zamyślenie Jakub Mniejkędzierzawy, wyciągając do mnie otwartą puszkę coli, całe szczęście nie zero. Miya odszukała patyk i teraz patrzy na mnie wymownie, ale udaję, że jej nie widzę; przez kilka minut będzie mi nawet wierzyć. - W oczy patrz, w oczy. - Dodaje król nowej fryzury swoją stałą kwestię, kiedy pijemy coś razem na wakacjach. Nie mógłby tego nie powiedzieć; to jak zdradzić tradycję bożonarodzeniową na oczach teściowej. Ja odruchowo dodaję wyuczone, jak na rozmowę rekrutacyjną, całkiem bezmyślne:

- Niebowyleję - Rzucone jednym tchem bez zająknięcia, z ostrością utkwioną w wyciągniętą dłoń. Są słowa, które wrastają w komórki pamięciowe, jak grzyb w sufit w tanich amerykańskich przydrożnych motelach.

Cola jest słodka i zimna, jak chemia między mokrą podłogą i włączoną suszarką. Myślę o bąbelkowym smaku dzieciństwa z Polsatem albo rowerem w upalne letnie popołudnia. Dla równowagi dla uzębienia dorośli z każdej strony wciskali nam garściami wielkie czereśnie albo świeże, wciąż mokre marchewki. Teraz nie mamy nawet banana, bo mamy psa.

- Mój były szef, podróżnik z krwi i kości zawsze mówił, że życie zaczyna się dopiero po czterdziestce. Dobrze, że mnie czeka dopiero trzydziestka. - Zgłaszam tą ocieplającą myśl ludzkiemu towarzystwu, idącemu obok w mnie w ciszy i koncentracji, jakby badało, czy nie śledzi nas jakiś kojot. - Ale i tak jest to dziwne. Mieć trzy z przodu. 

- A coś się zmieni dla Ciebie po tych urodzinach? - Pyta rzeczowo, rozwiązując w półkroku jedną sznurówkę, by za chwilę wejść do zimnego morza. Ja pozostanę na brzegu, czując się z moją trwożącą myślą samotna, jak jajko w żurku.

- Zmieni się? - Ponawia, już głośniej z wody po kostki. Jednak ziemniak w jarzynowej. W bliskim towarzystwie, gęstym od wsparcia, że łyżka stoi.

- No nie. - Stwierdzam prawidłowo. - Nadal chcę tego samego. - Wzruszam ramionami, rozglądając się po niebie, coraz ciemniejszym. Nie widzę żadnej latarni, jedyne światła miasta są bardzo odległe, na końcu cypla. 

- Czyli czego? - Szturcha kolanem Miyę, że nurkowanie za kamieniem ponad piętnastu sekund bez wcześniejszych ćwiczeń nie jest trafionym pomysłem, tym bardziej, że jest ciemno - Jeszcze utoniesz, łośku.

- Czego chcę? Iść na rower. Położyć nowe panele w salonie, te wiesz, jasne drewniane. Jechać w Tatry i lecieć na Sri Lankę. Muszę iść do dentysty. I taką ładną doniczkę na Pakamerze ostatnio widziałam. O, na squasha pójdę! I pamiętasz to pyszne piwo zero z Mazur? Gorzka Pomarańcza? Idealne by zabrać je nad jezioro.  

- Czyli po staremu?

- W sumie... po staremu.

Szlaczek na koniec opowieści

Więcej opowieści